Category Archives: rynki wschodzące

Upadek branży prawniczej

Zagraniczna prasa od lat donosi, że branża prawnicza nie jest już, a co gorsza nigdy nie będzie, tym czym była  (Big Law Steps into Uncertain Times,  Why More Law Firms Will Go the Way of Dewey & LeBoeuf). Upadek Big Law doczekał się przystępnych opracowań ekonomicznych, a nawet artykułów naukowych. Od lat (jeszcze przed “kryzysem”) funkcjonuje dobry blog o prawniczym biznesie – Adam Smith, Esq.

Recesja na rynku i podupadanie firm prawniczych przekładają się na  prognozy dla szkół kształcących prawników (NY Times: Law Schools’ Applications Fall as Costs Rise and Jobs Are Cuta ostatnio ABA Journal: Massive Layoffs Predicted…). Problemy i bankructwa firm prawniczych, mniej ofert pracy i niższe zarobki, spadek liczby studentów etc. Kolejny dobrze opisany temat to zmiana modelu biznesowego (np. AxiomLaw) dla całej branży.

Dotąd nie odnosiłem tego do polskiego rynku.  Branża prawnicza jeszcze na dobre nie rozwinęła w Polsce skrzydeł, więc problemy rynków dojrzałych powinny ją ominąć (wartość usług prawniczych w Polsce to 200- 300 milionów euro, przy kilkudziesięciu miliardach w UK i kilkuset miliardach w USA). Nie tylko rozmiar popytu różni nasz rynek od dojrzałych – także rozmach (zatrudnienie) i historia firm prawniczych. Ledwie kilkadziesiąt  kancelarii w Polsce zatrudnia więcej niż 10 prawników, przy kilkuset  firmach zatrudniających więcej niż 100 prawników w USA. Ledwie dwadzieścia lat istnieją najstarsze z dużych/średnich polskich kancelarii, gdy spośród największych w USA większość działa od kilkudziesięciu lat, kilkanaście od stu lat (w tym wszystkie firmy z tzw. White Shoe), a kilka ma historię naprawdę długą – jak Cadwalader, Wickersham & Taft – funkcjonująca nieprzerwanie od 1792, czy Cravath, Swaine & Moore – założona w 1819.

Co mnie skłoniło do zmiany zdania? Lektura serwisu Polski Prawnik (to taki lokalny The American Lawyer). Bywa ona zabawna (sporo humorystycznych quizo-newsów w rodzaju “Czy wiesz w czym specjalizują się nowi radcowie w Kancelarii Dittmajer?”albo “Kancelaria CWW: specjalizacja jest przyszłością rynku usług prawniczych“), ale bardzo często jest po prostu pouczająca – polski rynek prawniczy jest mało przejrzysty (kto i za ile pracuje dla jakiego klienta), a Polski Prawnik stara się go opisać.

Ostatnio Polski Prawnik informował o rozstrzygnięciu przetargu na obsługę Ministerstwa Skarbu Państwa w prywatyzacji Energa S.A. (komplet dokumentów przetargowych tutaj). Wygrał warszawski Linklaters proponując wynagrodzenie w wysokości… 224 tys. złotych. Niewiele więcej proponowały inne międzynarodowe firmy prawnicze: Allen Overy 250 tys. zł, White & Case 300 tys. zł, Norton Rose – 379 tys. zł, Clifford Chance – 435,5 tys. zł, Weil Gotshal – 608,5 tys. zł oraz K&L Gates – 659 tys. zł.

Warszawskie biuro Linklaters nie podzieliło dotąd losu innych biur w Europie Środkowo-Wschodniej w 2008 (z których niektóre radzą sobie na lokalnych rynkach całkiem dobrze), ale ostatnie lata nie były dla tej firmy szczególnie łaskawe (zob. The incredible shrinking law firm).

Warto w tym kontekście spojrzeć na zakres usług zlecanych doradcy:

Do zakresu przedmiotu zamówienia zalicza się wykonanie następujących „Zleconych Prac”: (1) doradztwo prawne na rzecz Skarbu Państwa w związku ze sprzedażą akcji Spółki,w ramach pierwszej oferty publicznej, skierowanej do inwestorów instytucjonalnych w kraju i za granicą, w tym w USA zgodnie z Regułą 144A, na podstawie międzynarodowego dokumentu ofertowego typu „International Offering Circular” („IOC”), której to ofercie może ewentualnie towarzyszyć emisja nowych akcji Spółki; (2) doradztwo prawne przy sporządzaniu umów z bankami inwestycyjnymi dotyczących oferowania papierów wartościowych (Mandate Letter); (3) doradztwo w zakresie dotyczącym zawierania przez Zleceniodawcę umów z podmiotami biorącymi udział w oferowaniu akcji, w szczególności zawarcia umowy gwarantującej powodzenie emisji (Underwriting Agreement) oraz innych związanych z nią umów (w tym umowy opcji stabilizacyjnej, jeżeli będzie zastosowana); (4) uczestnictwo w spotkaniach i telekonferencjach z podmiotami biorącymi udział w oferowaniu akcji, z doradcami Spółki biorącymi udział w pierwszej ofercie publicznej; (5)doradztwo w zakresie identyfikacji i eliminacji ryzyk prawnych związanych z przeprowadzeniem transakcji; (6) wydanie zwyczajowych opinii prawnych związanych z transakcją, w szczególności w przedmiocie zagadnień korporacyjnych, IOC oraz ważności i skuteczności umów, o których mowa w pkt 3; (7) świadczenie bieżącego doradztwa w zakresie dotyczącym transakcji.

Niezbędny będzie spory nakład czasu (skromnie licząc 1500 godzin pracy) i skorzystanie z pomocy prawników z amerykańskiego biura (a pewnie też angielskiego). Realistyczny koszt takiego projektu to 1,2 – 1,5 mln złotych. Zaproponowane 224 tys. wystarczy może na pensje najmłodszych stażem członków zespołu. Zabraknie budżetu na wynagrodzenia starszych prawników, koszty stałe, podróże, nocne telekonferencje z Nowym Jorkiem. Zabraknie też oczywiście pieniędzy dla partnerów. Gdyby całość dokumentacji była po angielsku (w tym prospekt) pomyślałbym – ok, mają wykupiony  ryczałt na kilkadziesiąt tysięcy godzin w Pangea3 (czy innym centrum outsourcingowym w Indiach – zob. artykuł w Economist), którego nie ma czym wykorzystać, więc warto sprzedać ten czas swoim klientom za jakąkolwiek cenę minimalizując stratę. Ale nie – część prospektu będzie po angielsku, ale część pracy, która nadaje się do outsourcingu do Indii jest minimalna (Rule 144A, a to i tak ostrożnie z uwagi na zalecenia ABA – plik pdf).  Na tym projekcie dla Skarbu Państwa  nie da się zarobić, więcej – nie da się do niego nie dopłacić.

Jeśli międzynarodowe kancelarie przestają być drogie, to co będzie dalej? Zmieniają model biznesowy? Co z jakością? Drapieżnictwo cenowe dużych wytnie z rynku małych? Część międzynarodowych wycofa się z polskiego rynku? Pewnie będzie wszystkiego po trochę.

Siedzę już z wiaderkiem popkornu przed Polskim Prawnikiem 🙂

Posted in BigLaw, rynki wschodzące, USA | Tagged | 8 Comments

Sandbagging provision. Wszystko co musisz wiedzieć o klauzuli, o której nigdy nie słyszałeś

Sandbagging to termin, niegdyś slangowy, łączący świat prawników, nowojorskich gangsterów sprzed stu lat i graczy w golfa. Oryginalnie znaczył tyle co używanie skarpetek napełnionych piaskiem jako  broni,  poręcznej jak pałka czy nóż, a wyglądającej całkiem niewinnie. Dla golfistów sandbagging to strategia udawania słabszego, mniej doświadczonego gracza, niż jest się w rzeczywistości, aby uśpić czujność przeciwnika.

A co znaczy dla prawników? Tu trzeba się cofnąć o krok czy dwa dla nabrania perspektywy: Przejmujemy spółkę, skończyliśmy due diligence, koniec negocjacji i umowa inwestycyjna już blisko, potem 2 – 3 miesiące do zamknięcia transakcji (uchwały, zgody, zgłoszenie antymonopolowe, podniesienie kapitału etc.). Doradcy zbadali spółkę, nawet jeśli nie do wszystkiego dotarli nie ma powodu do niepokoju, bo sprzedawca odpowiada przecież za wszystkie obietnice wynikające z umowy (które prawnicy nazywają oświadczeniami i zapewnieniami). Poza bajkowym scenariuszem, gdy wszyscy byli skrupulatni, prawdomówni i rozsądni, w szafach nie chowano trupów (ani nie zostawiano ich na widoku), płacono na czas i prawnicy nie robili literówek, czasem rzeczywistość nieco się komplikuje.

Wyobraźmy sobie, że po podpisaniu umowy, ale chwilę przed zamknięciem transakcji prawnicy sprzedawcy doręczają nam pismo, w którym bez skrępowania dają do zrozumienia, że część oświadczeń i zapewnień, które mamy przecież umowie (a atrament jeszcze świeży), rozmija się z faktami. Spółka warta jest znacznie mniej niż myśleliśmy. Co robimy? Umowa inwestycyjna nie przewiduje dokonywania przez sprzedawcę zmian w oświadczeniach i zapewnieniach; niezgodność obietnic i faktów to po prostu naruszenie umowy. Dobra nasza, ignorujemy nowiny, zamykamy transakcję i od razu żądamy obniżenia ceny. Gdyby tylko było to takie proste…

Skomplikujmy nieco hipotetyczną (ale częstą) sytuację: o części uchybień wiedzieliśmy już wcześniej sami. Niech to będzie przemysłowe zanieczyszczenie gruntu, na którym powstanie osiedle, a 50 lat temu była garbarnia. Doradca techniczny zamiast polegać na dokumentacji sprzedawcy pobrał i zbadał próbki gleby. Rekultywacja terenu będzie kosztowna. My to wiemy, sprzedawca to wie, ale nie wie, że my wiemy. Prawnicy radzą żeby grać w otwarte karty, poinformować o odkryciu i odnieść się do niego w umowie, obniżając cenę albo obciążając kosztami rekultywacji sprzedawcę. Sami myślimy o tym z niechęcią: na transakcji nam zależy (nieruchomość jest tania, chcemy się wykazać przed inwestorami, przygotowania sporo kosztowały), sprzedawca jest drażliwy i nie wiadomo jak zareaguje, terminy nas gonią, banki finansujące będą niezadowolone z nowego ryzyka. Wszystko składa się bardziej żeby transakcję zamknąć, zobaczyć gdzie jesteśmy, odkryć problem za parę miesięcy i wtedy renegocjowac cenę. Skoro sprzedawca odpowiada za rozbieżność między zapewnieniami a stanem faktycznym (tak mówią prawnicy), to nie ma się czego obawiać. Niestety zwykle to co wydaje nam się bardzo sprytne, okazuje się na koniec dnia mniej sprytne niż myśleliśmy. Nawet na gruncie prawa polskiego wiedza kupującego o faktycznym stanie spółki może pozwolić sprzedawcy na uchylenie się od odpowiedzialności z rękojmi i wyłączyć prawo do uchylenia się od skutków oświadczenia woli (skoro nie było błędu). Popularne w transakcjach M&A jurysdykcje anglosaskie (np. Anglia i stan Nowy Jork, ale już nie stan Delaware) są jeszce mniej korzystne dla kupującego, który wiedział za dużo – także roszczenia odszkodowawcze wygasają, skoro wiedzieliśmy, że jest nieprawdziwe.

Uprawnienia stron na wypadek wiedzy kupującego o fałszywych oświadczeniach i zapewnieniach sprzedawcy można bowiem ukształtować umownie. Przynajmniej w jurysdykcjach anglosaskich. I tu przechodzimy do tytułowej klauzuli, gdzie sandbagging polega na tym, że kupujący udaje tylko nieświadomego, żeby zdobyć przewagę nad grającym nieczysto (nie ujawniającym informacji) sprzedawcy. Pojawia się niekiedy pytanie – who is sandbagging whom? – gdy staramy się być sprytniejsi od spryciarza, ale dla czystości terminologicznej pozostańmy przy tym, że sandbagging to działanie kupującego, który nie ujawnia, że wie o fałszywych oświadczeniach i zapewnieniach.

W umowach pojawiają się zatem dwa rodzaje klauzul sandbagging – przyjazna kupującemu (Pro-Sandbagging Clause) albo przyjazna sprzedawcy (Anti-Sandbagging Clause). Co ciekawe, podobno w Europie tylko kilka procent umów M&A zawiera postanowienia pro-sandbagging, a większość – klauzule anti-sandbagging, podczas gdy w USA proporcje układają się dokładnie odwrotnie.

Typowe postanowienie, które życzyłby sobie widzieć w umowie każdy kupujący, gdyż pozwoli mu na zgłaszanie roszczeń po zamknieciu transakcji nawet gdy wiedział o naruszeniu oświadczeń i zapewnień przed zamknięciem, może brzmieć następująco: “The right to indemnification, payment, reimbursement, or other remedy based upon any such representation, warrant, covenant, or obligation will not be affected by any investigation conducted or any knowledge acquired by the Purchaser at any time, whether before or after the execution and delivery of this Agreement or the Closing Date, with respect to the accuracy or inaccuracy of, or compliance with, such representation, warranty, covenant, or obligation.”

Kupujący może w pełni polegać na wynikających z umowy zobowiązaniach sprzedawcy, w tym oświadczeniach i zapewnieniach, niezależnie od jego faktycznej wiedzy poprzedzającej zawarcie umowy i zamknięcie transakcji. Nie musimy się martwić nie tylko w sytuacji gdy wiedzieliśmy o czymś o czymś czego nie ujawnił nam sprzedawca, ale też tym czy sprzedawca nie ukrył czegoś wśród tysięcy stron dokumentów przekazanych do due diligence, ani tym że doradcom coś umknęło albo zostało niezrozumiane. Postanowienie takie jest użyteczne nawet jeśli kupujący nie wiedział o fałszywych oświadczeniach i zapewnieniach, bo upraszcza dochodzenie roszczeń, wyłączając potrzebę i zasadność rozważania stanu wiedzy kupującego przed zawarciem umowy lub zamknięciem transakcji.

Sprzedawcy z kolei będą zawsze nalegali na umieszczenie klauzuli brzmiącej podobnie do następującej: “The Vendor shall not be liable for any losses or damages resulting from or relating to any inaccuracy in or breach of any representation, warranty, covenant or obligation in this Agreement if the Purchaser seeking indemnification for such losses or damages had knowledge of such inaccuracy or breach before Closing.

Zgodnie z takim postanowieniem kupujący chcąc dochodzić roszczeń z nieprawdziwych oświadczeń i zapewnień sprzedawcy musi wykazać nie tylko, że były one faktycznie wadliwe (nieprawdziwe), ale także wykazać, że sam o tym wcześniej nie wiedział. W interesie sprzedawcy jest przy tym aby kryterium “wiedzy” kupujacego było jak najszersze (i mieściło się w nim np. umieszczenie krytycznych informacji w obszernym zbiorze, wśród innych, nieistotnych). Kupujący będzie z kolei chciał żeby kryterium takie było możliwie wąskie (np. wiedza menedżerów spółki przejmującej, zaangażowanych w transakcję, wynikająca z pisemnej  informacji przekazanej przez sprzedającego lub jego doradców).

I co z tego wynika?

Po pierwsze, zawsze miej przy sobie dodatkową parę skarpetek i trochę piasku. Po drugie, jeśli musisz grać w golfa, to niech ci się nie robi żal kogoś, kto gra słabiej, bo pewnie tylko udaje. Po trzecie, jeśli negocjujesz transakcję M&A z anglosaskim inwestorem, sprzedawcą albo prawnikiem, to zwróć uwagę na prawo właściwe (niby wszystko common law, ale to nie jest tak całkiem obojętne, czy wybierzesz prawo kanadyjskie, singapurskie, angielskie, kalifornijskie czy nowojorskie). Jeśli kupujesz spółkę i nie polegasz na informacjach, których udziela ci sprzedawca to (po czwarte) niech sprzedawca o twojej wywiadowczej aktywności się nigdy nie dowie, a jeśli wiesz tylko tyle co od sprzedawcy, to i tak (po piąte) nigdy nie zgadzaj się na klauzulę anti-sandbagging, bo możesz skończyć wykazując przed sądem czego nie wiedziałeś (co zawsze jest bardziej kłopotliwe niż wykazanie co wiesz), a jeszcze lepiej (po szóste) wprowadź do umowy sandbagging clause i niech sprzedawca się martwi tym co ujawnił i czego nie ujawnił. Jeśli spółkę sprzedajesz, to odwróć czwarte, piąte i szóste powyżej i będziesz mieć całkiem dobre po siódme, ósme i dziewiąte.

Dziesiąte na razie nie przychodzi mi do głowy.

Posted in rynki wschodzące, USA | Tagged | Comments Off on Sandbagging provision. Wszystko co musisz wiedzieć o klauzuli, o której nigdy nie słyszałeś

Kontrola operacyjna w chińskiej spółce JV

[Kolejna notka z cyklu poświęconego spółkom joint venture w Chinach, tym razem na temat negocjowania warunków kontroli nad działalnością operacyjną spółki.]

Każdy inwestor rozważający rozpoczęcie działalności w Chinach staje przed pytaniem o wybór formy organizacyjno-prawnej nowego przedsiębiorstwa. Do wyboru mamy spółkę kapitałową (z ograniczoną odpowiedzialnością) z wyłącznym udziałem kapitału zagranicznego (外商独资 实体 – “wholly foreign owned entity“, zwykle określana skrótem angielskiej nazwy WFOE), albo podjęcie współpracy z chińskim przedsiębiorcą i prowadzenie działalności w ramach spółki kapitałowej z chińskim partnerem (equity joint venture – EJV, bądź po prostu JV).

Ta ostatnia forma działalności była jedyną formą obecności w Chinach o praktycznym znaczeniu, dopuszczalną od późnych lat 70-tych ub. wieku (biuro przedstawicielskie nie miało nigdy większego znaczenia praktycznego). Z wyjątkiem niektórych ograniczeń sektorowych (jak handel detaliczny, usługi finansowe), w których JV jest jedyną dopuszczalną formą inwestycji zagranicznej, WFOE stały się bardzo popularne w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nadal wielu inwestorów preferuje jednak wejście na chiński rynek w ramach JV i skorzystanie z doświadczeń i znajomości warunków, którymi może wykazać się chiński partner.

Najbardziej oczywistym, obowiązkowym sposobem unikania kłopotów, i niezależnym od kraju, w którym inwestujemy, jest sprawdzenie wiarygodności przyszłego wspólnika. Wstępnego etapu nie należy tego nigdy zaniedbywać, nawet jeśli znamy kogoś od lat, jako wiarygodnego dostawcę, klienta czy agenta.

Chińska JV przybiera formę spółki z ograniczoną odpowiedzialnością pod prawem ChRL, w której zasadniczą kwestią jest kontrola nad działalnością operacyjną. Większość zagranicznych inwestorów starając się o zachowanie kontroli nad JV popełnia fundamentalny błąd, który w konsekwencji pozostawia ich z niczym, z iluzją kontroli nad spółką – błąd tak powszechny, że odpowiedzialny za większość nieudanych inwestycji i złą reputację JV w Chinach. Wspomniany błąd wynika z nieświadomego założenia czynionego przez inwestora, że spółki kapitałowe na całym świecie działają tak samo – kontrolowane są przez zarząd i radę nadzorczą (w europejskim modelu tzw. kontynentalnym) albo radę dyrektorów (w modelu anglosaskim, przyjętym również w Chinach. Idąc dalej, skoro zarząd jest powoływany większością głosów zgromadzenia wspólników, objęcie większości udziałów w spółce joint venture powinno wystarczyć. W tym problem, że w Chinach nie wystarcza – nawet gdyby większościowy udziałowiec miał prawo do powoływania całej rady dyrektorów.

Zagraniczny inwestor ustępuje zwykle w zamian za kontrolę kapitałową nad spółką i prawo do powoływania większości członków rady dyrektorów w “organizacyjnych kwestiach” – to lokalny partner ma prawo obsadzania dwóch pomniejszych stanowisk: tzw. representative director oraz general manager. Kontrola właściciela 60% udziałów w spółce JV, któremu przysługuje prawo powoływania wiekszości członków rady dyrektorów jest złudna. Niestety nadal wielu inwestorów (w tym kilka znanych mi przypadków JV z polskim udziałem) zdaje sobie sprawę z tego błędu dopiero wówczas, gdy pomiędzy wspólnikami JV zaczyna się konflikt.

Żeby rzeczywiście kontrolować spółkę JV trzeba zabezpieczyć następujące uprawnienia (zamiast koncentrować się na kwestii własności i większości głosów):

– prawo do powoływania i odwoływania dyrektora reprezentującego spółkę powinno przysługiwać nam, albo radzie dyrektorów przy większości głosów;

– prawo do powoływania i odwoływania generalnego menedżera – na identycznych zasadach jak dyrektora reprezentującego spółkę (czyli przysługuje nam, radzie dyrektorów przy większości głosów, albo powołanemu przez nas dyrektorowi); częstym błędem jest powierzenie obu funkcji tej samej osobie;

– kontrola nad oficjalną pieczęcią spółki (jakkolwiek absurdalne się to wydaje – w Chinach funkcjonuje swoisty “kult” pieczęci, zastępujących często podpisy), która jest wymagana przez banki i organy administracji do podejmowania czynności w imieniu spółki;

W większości przypadków nasz chiński partner odmówi zgody na we wszystkich trzech przypadkach, używając argumentu, że najefektywniejsze będzie powierzenie codziennego zarządzania spółką chińskiej stronie. Założenie spółki JV wynika przecież z założenia, że zagraniczny inwestor potrzebuje miejscowego partnera, który zajmie się codziennymi sprawami wspólnego przedsiębiorstwa. Popularnym argumentem jest kwestia efektywnego wykorzystania przez chińskiego partnera jego sieci kontaktów (słynnych guanxi), jeśli jego zaufani ludzie nie mogą występować jako kluczowi reprezentanci spółki JV. Choć argumenty  brzmią przekonująco, nie należy ich brać za dobrą monetę. Gra toczy się bowiem o kontrolę nad naszą inwestycją.

Jeśli oddamy wspominane elementy kontroli nad spółką szybko, bo przy okazji pierwszego konfliktu między wspólnikami, okaże się że nie mamy żadnego wpływu działalność naszej chińskiej firmy. Wówczas pozostaje chłodna kalkulacja – czy wyjść ze spółki, albo przynajmniej ograniczyć nasze zaangażowanie, czy walczyć o jej przejęcie. Stawką może być nasza obecność w Chinach, jeśli zobowiązaliśmy się do nie konkurowania z naszą własną JV.

Posted in Chiny, M&A, rynki wschodzące | Tagged , , , , | Comments Off on Kontrola operacyjna w chińskiej spółce JV

Deadlock w chińskiej JV – c.d.

Paraliż decyzyjny rady dyrektorów to bardzo niebezpieczny moment dla spółki joint venture, choć wpisany w jej charakter (równowaga głosów w radzie dyrektorów i wśród wspólników). Gdy dyrektorzy reprezentujący wspólników nie są w stanie dojść do porozumienia w istotnych kwestiach, żadna ze stron nie jest w stanie uzyskać większości – równowaga głosów zakłada konieczność jednomyślności. Jeśli taki stan jest trwały, to jedynym sensownym rozwiązaniem jest likwidacja spółki, albo przejęcie kontroli operacyjnej i właścicielskiej przez jednego z partnerów.

W chińskim kontekście pojawia się często kolejny problem – związanie zagranicznego inwestora w dysfunkcyjnej spółce JV ma za zadanie uniemożliwić mu ponowne, samodzielne wejście na chiński rynek. Dodajmy do tego brak określonej w umowie ścieżki rozwiązania joint venture i nagle mamy do czynienia z problemem znacznie większym niż kilka miesięcy i trochę zainwestowanych środków w nieudaną spółkę – zagraniczny przedsiębiorca musi ustąpić, albo wycofać się z Chin. Byłem świadkiem bardzo przykrych sytuacji, gdzie polski inwestor był zmuszony zapłacić kwotę wielokrotnie przekraczającą wartość spółki (i dotychczas zainwestowane środki), by skłonić partnera do rozwiązania spółki joint venture – po prostu nie było innego, praktycznego wyjścia z patowej sytuacji.

Dlatego tak ważna jest opcja wyjścia – własnego lub wymuszenia wyjścia ze spółki lokalnego partnera.

Projektując odpowiedni mechanizm należy się zawczasu zastanowić nad tym czy w przyszłości będzie się nam raczej opłacało budować swoją obecność w Chinach jeszcze raz, czy też korzystniejsze będzie utrzymanie stworzonej już struktury (środków trwałych, bazy klientów lub dostawców, pracowników etc.). Jeśli jesteśmy w stanie to przewidzieć, problem paraliżu decyzyjnego można rozwiązać stosunkowo prosto – opcją call lub put (w zależności od tego czy będziemy chcieli przejąć kontrolę nad spółką, czy z niej wyjść) – czyli uprawnieniem do zażądania od drugiej strony sprzedaży ich udziałów bądź kupienia naszych, po cenie określonej na podstawie przewidzianej w umowie formuły.

Oczywiście często nie sposób przewidzieć w jakiej sytuacji się znajdziemy (choćby – czy będzie nas stać na zapłacenie za udziały drugiej strony)  – wówczas należy zadbać o wprowadzenie do umowy joint venture odpowiednio elastycznego mechanizmu.

Najpopularniejszym mechanizmem stosowanym w spółkach JV (czy w innych przedsięwzięciach, gdzie głosy partnerów pozostają w równowadze) jest „rosyjska ruletka”.

Rosyjska ruletka sprowadza się do prostego scenariusza: jedna ze stron (ta, która sygnalizuje potrzebę wyjścia z pata decyzyjnego) składa drugiej ofertę kupna udziałów tej drugiej strony wraz z ceną, druga strona może wówczas za wskazaną cenę sprzedać swoje udziały albo kupić udziały strony składającej ofertę.

Metoda jest prosta i skuteczna, ale jej wadą jest oddanie przewagi aktywnemu wspólnikowi (temu, który wszczyna procedurę), który jednostronnie określa cenę, a także dokonanie wyceny udziałów i wyczucia zamiarów drugiej strony.

Kolejnym mechanizmem jest „teksański poker” (Texas shoot-out), polegający na tym, że każdy z partnerów składa drugiemu ofertę (w zamkniętej kopercie), w której określa cenę za jaką jest gotowy kupić udziały drugiego partnera. Oferty zostają jednocześnie otwarte i wyższa z nich wygrywa – i wygrywający kupuje udziały przegrywającego i przejmuje kontrolę nad spółką JV.

Przykładowo: A i B mają równe udziały w spółce (50/50), gdzie wartość księgowa przedsiębiorstwa to 20 mln RMB. A decyduje się na zakończenie współpracy w związku z konfliktem z B; zgodnie z umową JV zastosowanie ma klauzula „teksański poker”. A składa ofertę sprzedaży swoich udziałów B za 8 mln RMB. Teraz B musi zdecydować czy zaakceptować ofertę (i kupić udziały A), czy ją odrzucić (i sprzedać swoje udziały za tą samą kwotę – 8 mln RMB). W każdym przypadku jeden z partnerów przejmuje spółkę i może bez przeszkód nią zarządzać.

Metoda jest bardziej zniuansowana niż rosyjska ruletka – pierwszy ruch należy nie do tego z partnerów, który jest aktywniejszy/bardziej agresywny, ale do tego, który jest bardziej znużony sporem i skłonny ustąpić ze spółki. Metoda ta zapobiega windowaniu ceny za udziały – jeśli cena z oferty będzie zbyt wysoka, partner składający ofertę musi się liczyć z jej odrzuceniem przez drugą stronę, co w konsekwencji oznacza, że sam będzie musiał kupić udziały drugiej strony, za proponowaną przez siebie cenę.

Rzadziej spotykana jest „aukcja holenderska” („Dutch auction”) albo „meksykański poker” („Mexican shoot-out”) – wariacja teksańskiego pokera. Polega ona na tym, że strony składają zapieczętowane oferty z minimalną ceną, za którą są skłonne sprzedać swoje 50% w spółce. Ten kto złożył ofertę z niższą ceną „przegrywa” i musi sprzedać swoje udziały za cenę wskazaną w swojej ofercie.

Zastosowanie którejś z powyższych metod wymaga określenia w umowie kluczowych kwestii dla funkcjonowania spółki, przy których brak porozumienia stron pozwala na zastosowanie jednego ze wspomnianych mechanizmów. Jeśli nie ograniczymy się do fundamentalnych dla spółki kwestii, ryzykujemy

Dalej, należy przewidzieć warunki uznania paraliżu decyzyjnego za trwały – np. wskazując, że dopiero po kilku kolejnych spotkaniach rady, które nie przyniosą pożądanej decyzji, można mówić o paraliżu rady. Zwykle są to dwa – trzy spotkania rady w ciągu kilku tygodni, niekiedy z udziałem mediatora. Pozwala to stronom „ochłonąć” i podjąć próbę polubownego rozstrzygnięcia konfliktu zanim dojdzie do próby sił w przejęciu spółki.

Posted in Chiny, M&A, rynki wschodzące, spory | Tagged , , , , | Comments Off on Deadlock w chińskiej JV – c.d.