“Diabelnie trudno kłamać, kiedy człowiek nie zna prawdy”
— tak zaczyna się Harmonia caelestis, opowieść o Europie środkowej i węgierskich magnatach Esterhazych, od podania czytelnikowi klucza do szkatułki z opowieścią. Ten klucz pasuje do każdej anegdoty i legendy, do każdego imaginarium. Pasuje również do polskiego lamusa wyjętego z „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego”, w którym tożsamość narodowa polega na określeniu się wobec nieszczęścia, na celebrowaniu straty i żalu po idealnym królestwie, po złotym wieku, po stracie w wyniku zdrady i przemocy obcych, wreszcie która polega na nadziei na odzyskanie państwa, zmartwychwstanie wspólnoty, następujące niechybnie już za chwilę, gdy naród jeszcze trochę wycierpi. Mesjanizm tłumaczy klęski i nieszczęścia, zatem można w nim dostrzec pewną funkcję terapeutyczną, jest jednak niebezpieczny, bo skłania do zachowań irracjonalnych, do kolejnych ofiar, do tragicznego licytowania się z losem, bo może nie dość jeszcze było cierpienia by odwróciła się fortuna. Mieszczą się w tym przekonania radykalne, że oto Polska aby zmartwychwstać musi najpierw skonać na krzyżu, wniebowstąpić i powtórnie przyjść na świat, co przekłada się na potrzebę inydwidualnej i zbiorowej ofiary krwi, albo w wersji wciąż religijnej, ale mniej mistycznej — że na niepodległość trzeba zasłużyć, zjednać lub przełamać los, a wymaga to nie tylko męczeńskiej ofiary, ale przede wszystkim woli.
Z tego lamusa figur, zjawisk i nadziei pochodzi cały nasz obecny dyskurs o niepodległości — w święta państwowe wszyscy się tu mieszczą. Nie jest to na pierwszy rzut oka oczywiste, bo mesjanizm kojarzy się dzisiaj z łatką przyklejaną „sekcie smoleńskiej”, gdy tymczasem o stuleciu niepodległości w podobnym tonie — mesjańskim i prometejskim —wypowiadają się nadal konserwatyści, narodowcy i patrioci postępowi, katolicy i ateiści, nacjonaliści i aspirujacy kosmopolici, ludzie mądrzy i kompletni idioci. Wszyscy mościmy się wygodnie w archaicznym języku, w siatce pojęć w nakreślonej dwieście lat, w imaginarium, do którego starannie wybrano eksponaty, ignorując fakty.
Prezydent Duda mówi w 2018 o ofierze z życia, którą na ołtarzu niepodległości złożył prezydent Kaczyński (abyśmy my mogli cieszyć się wolnością), a Wojciech Wencel, „poeta smoleński”, pisze w 2011, że „w centrum katastrofy smoleńskiej znajduje się Chrystus. (…) Polska jest najważniejsza, bo w niej żyje Bóg.” Nawiązują obaj, świadomie czy nie, do Dziadów, do zbawienia narodu przez ofiarę bohatera z samego siebie, gdy nadejdzie na nią czas, gdy dość wycierpi cały naród: “Patrz! – ha! – to dziecię uszło – rośnie – to obrońca! Wskrzesiciel narodu, Z matki obcej; krew jego dawne bohatery, A imię jego będzie czterdzieści i cztery. Panie! czy przyjścia jego nie raczysz przyśpieszyć? Lud mój pocieszyć? – Nie! lud wycierpi.”
W podobnym tonie wyjaśnia świat Jan Paweł II w 1979: „Nie sposób zrozumieć tego narodu, który miał przeszłość tak wspaniałą, ale zarazem tak straszliwie trudną – bez Chrystusa. Nie sposób zrozumieć tego miasta, Warszawy, stolicy Polski, która w roku 1944 zdecydowała się na nierówną walkę z najeźdźcą, na walkę, w której została opuszczona przez sprzymierzone potęgi, na walkę, w której legła pod własnymi gruzami, jeśli się nie pamięta, że pod tymi samymi gruzami legł również Chrystus-Zbawiciel ze swoim krzyżem sprzed kościoła na Krakowskim Przedmieściu.”
W papieskim mesjaniźmie trudno nie dotrzec jeszcze więcej z Mickiewicza: „I rozerwał człowiek ten przymierze ludów, jako ów kapłan żydowski rozerwał szatę swą słysząc głos Chrystusa. I umęczono naród polski i złożono w grobie, a królowie wykrzyknęli, zabiliśmy i pochowaliśmy Wolność. A wykrzyknęli głupio, bo popełniając ostatnią zbrodnię, dopełnili miary nieprawości swych, i kończyła się potęga ich wtenczas, kiedy się najwięcej cieszyli. Bo naród polski nieumarł, ciało jego leży w grobie, a dusza jego zstąpiła z ziemi, to jest z życia publicznego do otchłani, to jest do życia domowego ludów cierpiących niewolę w kraju i za krajem, aby widzieć cierpienia ich. A trzeciego dnia dusza wróci do ciała, i naród zmartwychwstanie i uwolni wszystkie ludy Europy z niewoli. I przeszło już dni dwa; jeden dzień zaszedł z pierwszém wzięciem Warszawy, a drugi dzień zaszedł z drugiém wzięciem Warszawy, a trzeci dzień wnidzie ale niezajdzie. A jako za zmartwychwstaniem Chrystusa ustały na ziemi całej ofiary krwawe, tak za zmartwychwstaniem narodu polskiego, ustaną w Chrześcijaństwie wojny.”
Podobnym językiem, choć mniej enigmatycznym i na pozór nowocześniejszym, mówi Józef Piłsudski w 1904 na kongresie PPS: „Na nas spada odpowiedzialność za to, że kwestia polska jest umarłą, nie tylko w Europie, ale i w Rosji, i w samej Polsce. Zmartwychwstać może ona tylko ofiarami, krwią, a nie wymigiwaniem się.”
O ile wywód Mickiewicza jest dla większości anachroniczny i niezrozumiały, a Dudę i Wencla nietrudno wykpić, to jezyk Piłsudskiego i Jana Pawła II jest w dzisiejszej Polsce akceptowany przez każdego, od dresiarza z falangą, przez ciotki walczące o konstytucję i sąd, po aspirujących kosmopolitów, wsytdzących się narodowców ale z Polski dumnych jednak trochę, z powstańczą naklejką na służbowym samochodzie.
Legenda o 11 listopada to żywe wciąż zbiorowe wyobrażenie, że oto po ponad stu latach przyszła niepodległość wywalczona, wydarta złemu losowi poświęceniem mas, krwią spiskowców, zesłańców i powstańców, miłością matek, wdów powstańczych ciągnących na Sybir za mężami i uczących dzieci polskiej mowy i pacierza, wybłagana modlitwą ojców zmartwychwstańców i wreszcie — co ważne — wydarta bohaterskimi czynami gigantów — bojowców i legionistów, a zwieńczone to wszystko zostało przybyciem Komendanta do Warszawy. Tudno tej legendy nie odczytać jako mitu prometejskiego (za Kordianem „Polska Winkelriedem narodów!”), bliskiemu bardzo mitowi mesjańskiemu.
Nawet symboliczna data — bo cóż naprawdę zdarzyło się 11 listopada? — przypomina do złudzenia scenę, którą skreślił Słowacki, ulubiony podobno poeta Piłsudskiego, w „Kordianie”, ale jakby bohaterem jej był sam Piłsudski (tyle, że siada nie w szwajcarską mgłę, ale w niemiecki pociąg):
[KORDIAN]
Nie — myśli wielkiej trzeba z ziemi lub z błękitu.
Spojrzałem ze skały szczytu,
Duch rycerza powstał z lodów…
Winkelried dzidy wrogów zebrał i w pierś włożył,
Ludy! Winkelried ożył!
Polska Winkelriedem narodów!
Poświęci się, choć padnie jak dawniej! jak nieraz!
Nieście mię, chmury! nieście, wiatry! nieście, ptacy!
[chmura znosi go z igły lodu]
[CHMURA]
Siadaj w mgłę — niosęć… Oto Polska — działaj teraz!…
[KORDIAN]
[rzucając się na rodzinną ziemię z wyciągniętymi rękoma woła:]
Polacy!!!
Taki wybór mamy — między quasi-chrześcijańskim mitem paruzji, a mitem prometejskim, między złożeniem się samemu w grobie i czekaniem na zmartwychwstanie, a pogawędką z chmurą i siadaniem w mgłę. Trudny wybór, co bardziej anachroniczne; na szczeście jedno i drugie nietrafne.
Nietrafne nie dlatego, że Adam Mickiewicz, nawiązując magiczną liczbą do samego siebie i żydowskiego mesjanizmu, pomylił się w rachunkach, bo Adam w kabalistycznej numerologii to podobno czterdzieści i pięć, a nie czterdzieści i cztery. Ani dlatego, że Juliusz Słowacki stawiając na mit Winkelrieda, szwajcarskiego bohatera, który własną pierś wystawił na nieprzyjacielskie włócznie w bitwie pod Sempach, która powstrzymała austriacki podbój Szwajcarii w XIV wieku, jest o dobre dwieście lat późniejszy niż sama bitwa.
Mit ten jest nietrafny, nie dlatego, że wyprowadzony z fałszywych przesłanek, ale dlatego, że prowadzi do bzdurnych wniosków. Odzyskalibyśmy niepodległość również bez powstań, zsyłek na Syberię, Wielkiej Emigracji, bez modlitwy, bez towiańczyków. Tak jak uzyskały ją — i świętują razem z nami — Finlandia, Estonia i Łotwa, Czechy (Czechosłowacja), Gruzja, Armenia i Azerbejdżan; a po I wojnie światowej połączyły się też w jedno państwo narody słowiańskie na Bałkanach, i niedługo później powstała niepodległa Albania. Niepodległość tych szęśliwców nie była wynikiem bohaterstwa, woli bogów, leżenia w grobie (czy też wiszenia na krzyżu) ducha narodowego, czy co jeszcze kampowego można sobie wyobrazić, ale wynikiem procesu historycznego, który trwał dobre kilkadziesiąt lat i skończył się rozpadem imperium rosyjskiego, austro-węgierskiego, osmańskiego i niemieckiego.
I wojna światowa była w pewnym sensie niespodziewana, a codzienność w 1913 wyglądała na stabilniejszą niż nasza dziś, stabilniejsza i ciekawsza niż kiedykolwiek wcześniej — cywilizacja była u szczytu, jak w książce „1913. Rok przed burzą”. Jednocześnie była nieunikniona, bo postęp wymusza rywalizację między imperiami, konkurowanie o zasoby naturalne i zakłady z losem kto jest silniejszy — niemieccy i austrowęgierscy wojskowi i przemysłowcy licytują najostrzej, chcą dostępu do surowców kontrolowanych przez sojusznicze imperium osmańskie, na drodze stoi im Serbia i wpływy Rosji na Bałkanach. Niemcom podoba się w koloniach, w Afryce, w Nowej Gwinei, chcą nadrobić czas stracony w stosunku do Anglików i Holendrów przez lata wojen i rewolucji, chcą być najpotężniejsi na świecie, chcą dostępu do ropy z Bliskiego Wschodu i regularnych pociągów towarowych przez własne Bałkany, mierzą siły na zamiary, licytują za wysoko — ale kto to może wtedy wiedzieć, przecież Rosja jest słaba, prawda? W 1878 Austro-Węgry przejmują Bośnię, od słabnącej Turcji, ale jednocześnie na Bałkanach pojawia się silny, jeśli nie silniejszy, konkurent — państwa słowiańskie, powstałe dzięki Rosji, która od dwustu lat próbuje się rozwijać kosztem podupadającego imperium osmańskiego.
Nieuchronność polskiej niepodległości z 1918 widać w jednej z ostatnich scen powieści “Marsz Radetzky’ego” — w której do pogranicznego garnizonu dociera telegram o treści “Pogłoski o śmierci następcy tronu w zamachu w Sarajewie.” Po chwili niedowierzania, podpici miejscowi oficerowie, w przeważającej części Węgrzy, komentują między sobą w ojczystym języku, co oburza wykluczonych w ten sposób oficerów, którzy węgierskiego nie znają — Słowian, których ambicjom aby imperium austrowęgierskie stało się imperium równorzędnych trzech narodów sprzyjał zamordowany arcyksiąże Franciszek Ferdynand. Jeden z nich, Słoweniec, z rodziny wojskowych lojalnych Habsuburgom od 150 lat, nienawidzący Serbów, a jeszcze bardziej Węgrów, żąda żeby rozmawiać po niemiecku, w ich wspólnym języku. Podpity węgierski arystokrata odpowiada: „Powiem to po niemiecku. Jesteśmy zgodni, moi rodacy i ja: możemy być zadowoleni, że bydlak nie żyje.” Podobnie zapewne myśli Franz von Hötzendorf, szef sztabu austrowęgierskiej armii, który chce wojny z Serbią, a nie żadnych reform.
Wtedy, w czerwcu 1914, gdy mają się rozpaść imperia, gdy węgierscy oficerowie piją i mówią, dobrze, że bydlak nie żyje, gdy polski duch narodowy wciąż leży w grobie, wtedy już stało się realne, że niepodległość i państwa narodowe zyskają nie tylko Polacy, ale też wszyscy ci, którzy cierpliwie czekali na swoją kolej — Finowie, Estończycy, Łotysze, Litwini, Czesi i Słowacy, albo trochę się bili i trochę spiskowali, lecz ich duch narodowy wcale nie wisiał na krzyżu — Gruzini, Ormianie, Azerowie, a niedługo później — Albańczycy. Z mieszkańcami niemieckich kolonii w Afryce i Azji historia obeszła się mniej łaskawie i musieli czekać na niepodległość jeszcze kilkadziesiąt lat.
Ceną za polską niepodległość była I wojna światowa.
Zatem jeśli komukolwiek konkretnie ją zawdzięczamy, to austrowęgierskiemu wywiadowi wojskowemu i niemieckiemu przemysłowi zbrojeniowemu, rosyjskiemu panslawizmowi i serbskiemu nacjonalizmowi, a nie polskim powstaniom. Tym samym Vuk Karadžić (przodek znanego nam Radovana Karadžića), poeta narodowy i reformator języka serbskiego, zasługuje na więcej wdzięczności niż nasz poczciwy Adam Mickiewicz.
Bez Karadžića nie byłoby w Sarajewie zamachowców z Młodej Bośni, którymi posłużyła się Czarna Ręka, tajna organizacja nacjonalistyczna kontrolowana przez Dragutina Dimitrijevića, szefa serbskiego wywiadu wojskowego, który sam jeszcze przed końcem I wojny światowej stanął przed serbskim plutonem egzekucyjnym za zdradę stanu. Wojny nie byłoby bez Franza von Hötzendorfa, feldmarszałka i szefa sztabu Austro-Węgier, który odpowiadał za eskalację konfliktu w lipcu 1914, i którego planom zamach na Franciszka Ferdynanda bardzo odpowiadał.
Nieskończenie większy wpływ na polską niepodległość niż Józef Piłsudski, Ignacy Paderewski, Roman Dmowski, Józef Haller, Tadeusz Rozwadowski, Edward Rydz, czy Władysław Sikorski razem wzięci, mieli nieznani w Polsce dowódcy pierwszego garnituru w owej wojnie – Aleksiej Brusiłow, wspomniany już Franz von Hötzendorf, Erich Ludendorff, Oskar Potiorek, Mustafa Kemal Atatürk, Nikoła Żekow, Ferdinand Foch, John Monash, Aleksandr Kołczak, Radomir Putnik, Živojin Mišić.
Zanim jednak znowu pomyślimy „cześć i chwała bohaterom”, przypomnijmy, że w I wojnie światowej, która przyniosła Polsce suwerenność, zginęło prawie 20 milionów ludzi, po połowie żołnierzy i cywilów, z czego ok. 500 tysiecy polskich żołnierzy służących w obcych armiach i walczących przeciwko sobie i kolejne kilkaset tysięcy cywilów, i że wojna zostawiła 22 miliony rannych i kalek, z czego ok. 900 tysięcy wśród Polaków.
Wszyscy mimowolni uczestnicy tego szaleństwa zapłacili straszną cenę, a proporcjonalnie najbardziej ucierpiała Serbia, która stała na drodze niemieckim snom o światowej potędze – Serbów zginął milion, jedna czwarta ludności i ponad połowa wszystkich mężczyzn w kraju. Może to oni, a nie Polacy, byli wyśnionym mesjaszem narodów?
Tak, czy inaczej, jeśli chce się propagandy, warto najpierw znać fakty.