Category Archives: any

Albanian memories

Nowadays, when we think there is something worth remembering, we tend to snap a picture, rather than do anything else to collect the moment. Needless to say, I am one of these people as well, and my iPhone is full of landscapes, children (my children, that is), friends and strangers, random places, book quotes, museum paintings, shopping lists, wine labels, even airport gates and hotel rooms’ doors (so if I forget where I was supposed to be, I can find my way back), for all feasible sentimental and practical purposes. I like browsing old pictures, but I don’t think these make a particularly strong time-travel device.

If I really want to remember a curiosity experienced in a particular moment I rely on the sound – that is, I pull out my phone, as we all do, but instead of taking the picture (or in addition to taking the picture), I try to capture what I was able to hear.

I started doing that a few years back, mainly while traveling, and have really vivid memories of a loud coffee shop at Rue Pasteur in Saigon back in December 2016, or a Sunday afternoon chill out in the old power plant converted into a techno club in Berlin from March 2017, or a rally of Hungarian neo-Nazis in Budapest in front of Corvin Cinema, or an Indian DVD shop in Georgetown, Penang in October 2017 playing loudly something I remembered from the movie Monsoon Wedding.

Among these I have a recording from the Bunk’Art in Tirana – it used to be one of many underground shelters during the Albanian Communist years, and now it has been turned into a museum. In one of the rooms there was a vintage TV set with a music festival from the 80’ties on, and I happened to record part of a song I quite liked there – it reminded me of a certain Polish military music festival I once watched as a kid (a preschooler) while visiting my Aunt, and I still remember how puzzled I was with a line from a song there (“[they] ate rocks, and drank fire” – definitely not something I could relate to with my pre-school lunchtime experience, well not that I can entirely relate to it now).

So, I have precisely 39 seconds recorded in the said museum, on 2 January 2018, and a note saying: “Tirana festival 1983”, and I eventually liked to know what was that I was listening to from time to time. Not much to start with, but I just have figured it out tonight.

I started with YouTube and a recording of a gala concert of the national music festival from 1983, and halfway through found the song. Still, I wanted to figure out who is signing and read the lyrics – and that wasn’t so easy – as this wasn’t the winning song, and I couldn’t find a list of all the artists performing that year. Usually, it’s a simple task for a music recognition app, but this case was too hard.

I tried to pick something up from what the speaker said while introducing the song, and couldn’t figure out much, but I heard “music Jim Krayka”, and compared that with a list of winners in the 70’ties and 80’ties, and there was a likely match – Agim Krajka, a famous Albanian composed (passed away in March 2021), with just a few songs on Spotify, and voila – “Kënget e rinisë” is the first song there.

Other credentials, according to Spotify, are lyrics by Zhuliana Jorganxhi and performance by Luan Zhengu (and this is the version they have there). But it didn’t sound quite right, and when I checked on YouTube Zhengu also didn’t quite look the part either.

So it was time to listen to the announcer few times more – that is the lovely lady in red here – https://youtu.be/MhIetnQQktA?t=1455, and when you listen carefully, she actually says: “Kënget e rinisë, musica Agim Krajka, teksti Zhuliana Jorganxhi, këndoj Gramoz Burba”.

And it is Gramoz Burba, whose pics on Facebook kind of match his younger self.

And here is the taste of the lyrics:

“Full of fire you come in, songs of youth.

The history begins to speak.

Shining every letter of it

The thoughts flow on, reaching far.

You speak to me about that Youth

Born in November, grown in the storm.

Its step thunders at every corner

You hold her always tight, oh Party.

Like the eagle birds when they fly

For the first time up in the sky

The eagle mother of strong wings

Beside her children takes the flight.

The spring came slowly but surely

Flowers bloomed from tree of freedom.

Young eagles took their flight

Besides you, fiery songs of youth.

You held within, songs of youth,

Our days that we enjoy

And you ran towards life,

Towards freedom we defend today.

Inviting thousands of hearts your way

Nurturing them with lots of love.

To Albania they gave their youth.

You hold her always tight, oh Party.”

***

And how has your evening been so far, dear reader?

Posted in any | Comments Off on Albanian memories

Karol Marks w świecie thrillerów biurowych

Zachęcony recenzją kolegi sięgnąłem w jeden z grudniowych weekendów po thriller romantyczny z życia nowojorskiej firmy prawniczej. Ku mojemu zaskoczeniu i wbrew licznym pochwałom książka okazała się beznadziejna — doskonale wręcz beznadziejna — napisana bez pomysłu, struktury i bez stylu. Jej fabuła to codzienny znój, orka biurowa aspirującej klasy średniej w biurowcach ze stali i szkła pośrodku Manhattanu, opowiadana w sposób nużący, naiwny i sztucznie dramatyczny. Od pierwszych akapitów wiadomo co się wydarzy: nic. Autorka wybrała pierwszoosobową narrację; bywa to intrygujące gdy narrator jest przejrzysty i nie ma przed nami tajemnic, a świat widzimy jego oczami. Jednak zawiódł tu pomysł i warsztat; mamy oto wgląd w banalne przemyślenia narratorko-autorki, stereotypowe sytuacje, ograne emocje i bezradny język. Całość męczy jak chrzęst popcornu przy komedii z Tomaszem Karolakiem oglądanej w multipleksie z wykładziną poplamioną colą.

Daleki jestem od twierdzenia, że banał nie może być prawdziwy. Wszyscy jesteśmy banalni, każdy czytelnik i każdy potencjalny narrator. Nasze obserwacje i historie są powtarzalne, przemyślenia, którymi karmimy się codziennie, o tym co kupić i co zjeść, jaka pogoda, jakie wino kupić, co było w gazecie, jak się ubrać na ważne spotkanie, gdzie są klucze do domu, co bank napisał i kiedy, jakie oceny u dzieci w szkole, dokąd na wakacje i za ile, ale też cały ludzki instynkt ucieczki przed nudą i banałem — marzenie o życiu pełnym, wyjątkowym, w otoczeniu pięknych zdarzeń, ludzi i przedmiotów, w świecie, w którym ciągle pachnie wiosną — zgoda — wszystko to jest niezmiernie banalne. Jednak z przyglądania się codzienności, z przyglądania się fragmentom świata, można zbudować ciekawe uniwersum fabularne; a to ślad kawy na kartce, a to urwana sznurówka, a to czyjś uśmiech, albo kształt ucha, a to ładne światło na schodach do metra, a to zapach biurowca, gdzie w szczegółach właśnie mieści się to kim jesteśmy, gdzie odpowiedź na świat, na nasz mikrokosmos właśnie nas określa. Czyż magdalenki Prousta nie są takim banalnym i wyrafinowanym zarazem śladem codzienności, w którym mieści się całe ludzkie doświadczenie?

Ta narratorka nie radzi sobie zupełnie z zadaniem zaczarowania czytelnika banałem. Jej spojrzenie wydobywa ze świata tylko to co przewidywalne i nijakie, a estetyka karmi się oczywistością i tandetą, refleksje są reaktywne i roszczeniowe zarazem, a sama postać narratorko-bohaterki nie niesie żadnej tajemnicy, ani o sobie ani o świecie. Wszystko wiemy od pierwszych stron, nic nie może się wydarzyć w świecie papierowych bohaterów, jednowymiarowej fabuły i kartonowego świata przedstawionego. Wkraczamy w świat ludzi biznesu i prawników, złych, głupich i okrutnych, niewychowanych, świrów i prostaków, leni, kłamców i złodziei, z którymi kontrastuje świat rodziny i przyjaciół — uczciwych, pracowitych i lojalnych, kochających, wyrozumiałych i twórczych. Z pozoru jest to thriller, z pozoru coś się ma wyjaśnić, coś ma nas zaskoczyć, coś strasznego i oczyszczającego, ale nie zaskakuje nas nic, wszystkie role są jasne od pierwszej strony; zaskoczyć nas może najwyżej jakiś przerysowany szczegół, jakaś klisza tak ograna, że aż zdumiewająca — kto oszukuje w miłości, oszukuje też w pracy, kto ceni tylko pracę, ten nie zna sensu życia.

W powieści biurowej nie może zabraknąć wątku romantycznego, niemal erotycznego, w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, co więcej wątek ten odmierza rozwój bohaterki na równi z etapami arcyważnych projektów, nad którymi pracuje. Narzeczony pisze do narratorki email (na służbową skrzynkę! czy są jeszcze na świecie ludzie, którzy robią coś takiego?) z tajemniczymi cyframi (powiedzmy, że po polsku byłoby to 6-3-6, bo po angielsku grę słów mierzy się inaczej, trzymajmy się jednak polskiego).

„Szeroki uśmiech przebiegł mi przez twarz. 6: k o c h a m, 3: cię, a drugie 6: b a r d z o. To był specjalny kod, który opracowaliśmy na początku naszego związku, sposób na potajemne połączenie w pracy. Czasami Jason wystukiwał kod na stole, kiedy byliśmy na tym samym spotkaniu, innym razem przyjechałam do pracy, by znaleźć żółtą karteczkę na moim monitorze z kodem. Nadal wydawało mi się nierealne, że jestem dziewczyną faceta, któremu nikt by się nie oparł. Nie, żebym kiedykolwiek miała zamiar mu się opierać… Odpisałam 6-3-6, żałując, że nie przytuliłem się do niego na kanapie, zamiast kryć się w biurze. “Potrzebuję świeżej dawki kofeiny “, oznajmiłam Sadirowi. “A ty potrzebujesz czegoś innego niż redbulla?”

Chłopak (niespodzianka!) okazuje się kanciarzem, prawnikiem miernym i leniwym, wystawia na szwank reputację narzeczonej wykradając jej poufne informacje o prowadzonych transakcjach aby wykorzystać wiedzę na giełdzie; lecz na tym nie koniec jego draństwa: oto zdradza narratorkę z jej arcykonkurentką, i to zdradza ją nie gdziekolwiek, ale na biurku, wieczorem, gdy wszyscy ślęczą nad dokumentami, a te dwa złe duchy zakładu pracy oddają się seksualnej transgresji. Na występku przyłapuje ich narratorka, a jej bystre oko poznaje narzeczonego po kształtnym pośladku, co prowadzi do nieuchronnych dłużyzn i mielizn rozważań o złamanym sercu, bestialstwie i bezwartościowości mężczyzn, o daremności miłości i wartości kariery, jak i daremności kariery i nadziei na miłość, wyborów przed którymi stawia nas świat, choć powinien świat wiedzieć, wręcz winien jest nam świat to, żeby wiedzieć, że dokonanie takich wyborów jest ponad ludzkie siły. Czytelnik płaci wysoką cenę za scenę seksu biurowego.

Problem emocjonalnej nieadekwatności i intelektualnej zapaści, a nawet dysfunkcji społecznej, dotyka każdego z bohaterów, którzy pracują w tzw. Big Law i na jego obrzeżach. Nie dotyka natomiast rodziców narratorki — matki, strażniczki ogniska domowego i piekarnika, nieustającej opiekunki życia rodzinnego i organizatorki szczęśliwych świąt, gadatliwej, wścibskiej i serdecznej zarazem, ani ojca, mistrza naleśników i rzeczowych, choć niepotrzebnych rozmów („o której masz pociąg? o ósmej? – tak, o ósmej – aha, o ósmej”), pod którymi ukrywa się wielkie i gorące zapewne serce; nie dotyka to również siostry, biednej ale szczęśliwej, żyjącej na prowincji i oddanej dzieciom, ani przyjaciółki z college’u, przedszkolanki ze skłonnością do alkoholu i o przenikliwym spojrzeniu na tkankę społeczną („faceci to świnie”), gotową zawsze udzielić dobrej rady („za dużo pracujesz”). Kolejnymi karykaturami pozytywnych postaci, które również wymykają się pędowi za karierą i pieniądzem, są wujek Nigel, prawnik, który przewartościował swoje życie uratowawszy się w zamachu w Twin Towers, a także asystentka głównej bohaterki, właścicielka tipsów i powiększonych piersi (tak, nawet tego nam nie oszczędzono!), trochę polująca na bogatego męża, trochę żyjąca w pogoni za nieodkrytą miłością życia i rekreacyjnym seksem (wszystkim czym nasza pruderyjna narratorka pogardza). Tylko ci są wolni od nieszczęścia, którzy nie podporządkowali się dyktaturze kariery, pracy i pieniądza.

Mimo katastrofalnych braków, powieść jest niezłą (choć siermiężną) ilustracją zjawiska bardziej uniwersalnego niż utrata niewinności i pokoleniowa frustracja pracowników biurowych środkowego Manhattanu. Mianowicie zjawiska nieodłącznego gospodarce kapitalistycznej, zdefiniowanego po raz pierwszy przez Karola Marksa prawie 200 lat temu, czyli alienacji robotnika przemysłowego. Zdaniem Marksa już w 1830 roku pracownik biurowy niczym w kwestii alienacji nie różnił od robotnika, a kapitalizm unieszczęśliwia, ubezwłasnowolnia i pozbawia łączności z pracą, bez wyjątku, robotników i zarządzających ich pracą kierowników i specjalistów, a nawet ubezwłasnowolnia samych kapitalistów.

Trudno o trafniejszą diagnozę świata firm doradczych a drugiej dekady XXI wieku. Narratorka, choć wydaje się nie znać języka analizy marksowskiej, to zapewne intuicyjnie, lecz przecież precyzyjnie opisuje każdy z elementów wspomnianego zjawiska. Alienacja rozumiana w sposób przypisany temu terminowi przez Marksa oznacza oddzielenie i utratę kontroli robotnika nad procesem pracy i jej wytworami, co prowadzi w konsekwencji do utraty kontroli nad poczuciem sprawczości i kontroli nad kształtem własnego życia. Alienacja polega na oddzieleniu procesu od jej wykonawcy, utratą jedności człowieka z wykonywanymi czynnościami, które zamiast być ekspresja człowieczeństwa, stają się towarem, przedmiotem sprzedaży. Alienacja oznacza także, że wszystko co tworzymy, nie tylko towary, ale też wszystko co dzięki nadwyżkom produkcji od czasu rewolucji agrarnej udało się nam stworzyć, czyli instytucje społeczne, dobra intelektualne, religię etc.  obraca się przeciwko nam, wymyka się spod kontroli. Towarem jest praca, sam pracownik jest towarem, towarem wreszcie stają się zasoby konieczne do przeżycia, wszystko sprzedawane wedle reguł rynku. Praca zatem zamiast być ekspresją człowieka, zaspokojeniem potrzeby tworzenia, transformacji świata, stała się przymusem, aktem opresji dla samego robotnika. W konsekwencji robotnik może swoją sprawczość i wolność odnaleźć, zdaniem Marksa, tylko w czynnościach tak podstawowych jak “jedzenie, picie i płodzenie dzieci”.

Czy Big Law mówi cokolwiek o pracy w nowojorskich firmach prawniczych, w zespołach od M&A i rynków kapitałowych? Mówi wszystko czego nie warto wiedzieć, choć można się domyśleć będąc kiedyś w jakimkolwiek biurowcu: praca jest nudna, męcząca, niewdzięczna, alienująca, można ją wykonywać, bo dlaczego nie, z braku lepszego pomysłu, bo nie jest to wcale praca najgorsza jaką sobie można wyobrazić, w końcu dzieci w fabrykach w Bangladeszu są w sytuacji znacznie gorszej niż bohaterka Big Law, ale też po co mielibyśmy to robić jeśli nie musimy, skoro wszyscy zmierzamy do jednej mety w wyścigu o sukces życiowy, i ani najlepszy czas, ani najkrótsza droga nie są wcale miarą sukcesu, bo napis „meta” wisi na bramie cmentarza.

Książka nie oszczędza nam niestety happy endu i morału, że zawsze warto zmienić swoje życie i uciec od sukcesu, gdy się jest kobietą, bo to przecież nie dla nas, ten okropny męski świat wieżowców, cichych wind i obrotowych drzwi, bo przecież sens życia jest gdzie indziej, bo miłość jest za rogiem, bo warto mieć czas na życie i spotkać się z przyjaciółkami i poczytać literaturę dla dziewcząt.

Amazon reklamuje książkę, jako coś pomiędzy „One L” Turowa i „Diabłem ubierającym się u Prady”. „Diabła” nie czytałem, za to Turowa wiele razy i uważam, że nie powinno się go obrażać.

***
Lindsay Cameron “Big Law” (2015)
Ocena: 2/10 (z czego +2 za Marksa)

Posted in any | Comments Off on Karol Marks w świecie thrillerów biurowych

jeszcze Krasznahorkai

„[rozdział 28] Zajęła drugie miejsce w konkursie piękności, odparła  z niechęcią głosie, nie mając najmniejszej ochoty wdawać się w rozmowę z siedzącym obok mężczyzną, któremu  kilka razy próbowała dać do zrozumienia, że nie ma na to najmniejszej chęci, a jednak dała się wciągnąć w rozmowę, jakoś tak, że mu odpowiadała,  choć powinna była milczeć, jakoś tak, że kiedy ją o coś zapytał, nie odwróciła głowy, ale odpowiedziała, choćby w dwóch słowach, i ani się spostrzegła, wdała się w niechcianą rozmową z tym obcym mężczyzną, powiedziawszy mu, jak bardzo ma dość, bo kto wie, jak długo będzie musiała tu czekać, to się zazwyczaj nie zdarza, ale teraz musi czekać na pasażerkę przydzieloną jej pod opiekę, leciwą Szwajcarkę, którą, co nigdy dotąd nie miało miejsca, musi odwieźć na lotnisko i zaprowadzić do samolotu odlatującego do Rzymu, słowem, choć postanowiła nie nawiązywać rozmowy, już tym, co odpowiedziała, wdała się w pogawędkę, na którą wcale nie miała ochoty; z tego czy z innego powodu, to już bez znaczenia, w końcu nawet nie żałuje, powiedziała potem w samolocie do reszty załogi, tylko że na początku był jakiś dziwny, myślała, że to wariat czy coś w tym rodzaju, taki, który mówi do siebie, ale nie, nie był wariatem,  miało takie niewinne, wielkie, ujmujące uszy, zawsze miała słabość do takich wielkich uszu, nadają miły wyraz twarzy, nawet takiej, obok której w innym wypadku przeszłaby obojętnie, właśnie takie wywarł na niej wrażenie, właściwie opowiedział jej całe swoje życie, a ona nie umiała się przeciwstawić, umiała go wysłuchać, i szczerze przyzna, że go słuchała, choć nie przeczy, wcale nie ma pewności, że mężczyzna mówił jej prawdę, bo czy, na przykład, może być prawdą, że taki stary, czterdziestokilkuletni człowiek nagle wszystko sprzedaje i postanawia wyjechać do Nowego Jorku, nie po to żeby tam zacząć wszystko od początku, ale żeby skończyć właśnie tam, jak bezustannie powtarzał, “w centrum świata”, czy to może być prawda, tego właśnie nie wie, opowiadała na pokładzie, w każdym razie był przekonywający, nie można było nim inaczej myśleć, ale człowiek ma wątpliwości, ludzie tyle różnych rzeczy opowiadają i nic z tego nie jest prawdą, oczywiście on, ten mężczyzna, nie sprawiał wrażenie osoby, co do których można mieć takie wątpliwości, wręcz przeciwnie, ona nawet, tu wskazała na siebie, po jakimś czasie opowiedziała mu takie rzeczy, strasznie długo na to czekała, jakich, mówi to poważnie, nigdy jeszcze nikomu nie wyjawiła, otworzyła się przed nim, bo  był szczery, a właściwie był zrozpaczony, odnosiła wrażenie, że jest ostatnią osobą, z którą ten mężczyzna rozmawia, to wszystko było doprawdy smutne, jak wychwalał jej urodę jak zapytał, dlaczego z taką urodą nie zgłosi się na konkurs królowej piękności, wygrałaby, stwierdził, pani z całą pewnością by wygrała, na co ona pod sam koniec wyznała, że kiedyś w chwili słabości postanowił spróbować i się zgłosiła, ale to co tam zobaczyła, bardzo rozczarowało, bardzo rozgoryczona wróciła z tego konkursu, i sprawiło jej wielką radość, kiedy mężczyzna odpowiedział, nie, pani nie powinna zająć drugiego miejsca, to niesłychana i całkowicie niesprawiedliwe, powiedział mężczyzna, pani powinna zająć pierwsze miejsce.” 

(str. 48 – 50; Laszlo Krasznahorkai, Wojna i wojna, Warszawa 2011)
Posted in any | Comments Off on jeszcze Krasznahorkai

Bali

Simple visit in a temple (mistakenly taken for the one actually wanted to visit), following the others in their awe and boredom mixed into a tourists’ custom of appreciating whatever is there in front of their appreciating faces, made me think of inadequacy of traveling in general. Traveling as getting away from home to relax, to explore, to find inspiration — that all sounds fine — but in reality isn’t it anxiety, boredom and existential fears that drive us to fly to the end of the world, drink bottled water and mango smoothies, ride a scooter through mountains just to find ourselves in front of some cryptic ancient sculptures, where nobody has the slightest idea of what they’re actually looking at? Or intellectual eagerness to study anthropology, to be able to get beyond just the names of deities, and ancient royals which happened to exist in some remote island which turned out to be a truly inspirational holiday destination once people got hold of ‘Eat, pray, love” or so. But the village roads are nice, and I have a soft spot for ancient temples I admit, so today we saw the right temple dating back to 11th century.

Posted in any | Comments Off on Bali

Co zrobi TK w sprawie limitu składek ZUS?

Trybunał Konstytucyjny kolejny raz odroczył wczoraj wydanie wyroku w sprawie Kp 1/18, dotyczącej zmiany w przepisach ubezpieczeń społecznych, znoszących limit 30-krotności średnich zarobków dla obliczania należnych składek, zaskarżonych przez Prezydenta jako niezgodne z konstytucją. Trybunał, jak w każdej sprawie w trybie kontroli prewencyjnej może przychylić się do wniosku Prezydenta i uznać zaskarżone przepisy za niezgodne z konstytucją, może uznać je za zgodne albo stwierdzić, że „nie są niezgodne”, co oznacza, że powołany wzorzec konstytucyjny nie ma zastosowania. Będąc związany granicami wniosku Prezydenta, Trybunał będzie badał zgodność zaskarżonychprzepisów tylko w odniesieniu do wzorca kontroli, który wskazał Prezydent, czyli obowiązku przeprowadzenia wymaganych konsultacji społecznych (z organizacjami związkowymi). Z argumentacją Prezydenta i stanowiskami Sejmu oraz Prokuratora Generalnego można się łatwo zapoznać, bo pisma są dostępne na stronie internetowej Trybunału. Zastanawiający jest powód czwartego już odroczenia wydania wyroku, w dość prostej sprawie. Prezydent w obszernym wniosku (18 stron gęstego tekstu) nie wskazał wzorca kontroli, który mógłby stanowić podstawę do stwierdzenia niezgodności z konstytucją nowych przepisów. Można jedynie zastanawiać się czy Trybunał stwierdzi zgodność, czy też brak niezgodności z konstytucją. W konstytucji brak bowiem obowiązku przeprowadzania przez ustawodawcę konsultacji społecznych w jakiejkolwiek formie, a z ogólnych zasad (praworządności i sprawiedliwości społecznej) nie sposób w zgodzie z dotychczasowym orzecznictwem Trybunały wywieść takiego obowiązku, który miałby rangę zasady konstytucyjnej. W orzeczeniach dotyczących jakości procesu legislacyjnego Trybunał stwierdzał dotąd konsekwentnie, że uchybienia w procedurze legislacyjnej mogą stanowić przesłanką niekonstytucyjności tylko wówczas, gdy prowadziłyby do ingerencji w treść klasycznych praw i wolności (politycznych i osobistych), a więc w dziedzinie, wktórej swoboda ustawodawcy jest szczególnie ograniczona, lecz nie w dziedzinie polityki gospodarczej i społecznej, gdzie ustawodawca ma większą swobodę. W żadnym wypadku jednak Trybunał nie interpretuje obowiązku dokonania konsultacji społecznych jako wymogu dostosowania się przez ustawodawcę do szerokiego i jednomyślnego nawet konsensusu organizacji społecznych (związków zawodowych, wyznaniowych,organizacji pracodawców etc.), jak wydaje się twierdzić Prezydent i organizacje przedsiębiorców. Konstytucja pozostawia kształtowanie prawa wyłącznemu uznaniu i odpowiedzialności ustawodawcy:
Uchwalanie ustaw należy z mocy Konstytucji do Sejmu, a rola podmiotów, którym przyznano prawo opinii, ogranicza się do zajęcia stanowiska, pozwalającego Sejmowi na orientację w ich poglądach (wyrok z 8 listopada 2005, SK 25/02).
Wydaje się, że kwestia ta nie zwróciła dotąd uwagi uczestników postępowania, nie odnosi się niej Prezydent, milczeniem zbywa Prokurator Generalny i Marszałek Sejmu. Nie sposób nie zauważyć, że “dobra zmiana” nie rozpieszcza nas gdy idzie o jakość i legalność procesu wyłaniania sędziów Trybunału, a predyspozycje wybranych można bardzo oględnie ująć jako wyjątkowo przeciętne, ale chyba nie jest aż tak źle żeby zakładać, że podstawowa kwestia umknie uwadze sędziów, podobnie jak umknęła uwadze pełnego dobrych chęci Prezydenta. PS. 15 listopada: Okazuje się, że jednak uszło uwadze i Trybunał uznał, że ustawa jest niezgodna z art. 7 (zasadą praworządności). No cóż, konstytucja ma ledwie 21 lat, może nie każdy miał czas przeczytać.
Posted in any | Comments Off on Co zrobi TK w sprawie limitu składek ZUS?

Narodowe zmartwychwstanie

“Diabelnie trudno kłamać, kiedy człowiek nie zna prawdy”

— tak zaczyna się Harmonia caelestis, opowieść o Europie środkowej i węgierskich magnatach Esterhazych,  od podania czytelnikowi klucza do szkatułki z opowieścią. Ten klucz pasuje do każdej anegdoty i legendy, do każdego imaginarium. Pasuje również do polskiego lamusa wyjętego z „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego”, w którym tożsamość narodowa polega na określeniu się wobec nieszczęścia, na celebrowaniu straty i żalu po idealnym królestwie, po złotym wieku, po stracie w wyniku zdrady i przemocy obcych, wreszcie która polega na nadziei na odzyskanie państwa, zmartwychwstanie wspólnoty, następujące niechybnie już za chwilę, gdy naród jeszcze trochę wycierpi. Mesjanizm tłumaczy klęski i nieszczęścia, zatem można w nim dostrzec pewną funkcję terapeutyczną, jest jednak niebezpieczny, bo skłania do zachowań irracjonalnych, do kolejnych ofiar, do tragicznego licytowania się z losem, bo może nie dość jeszcze było cierpienia by odwróciła się fortuna. Mieszczą się w tym przekonania radykalne, że oto Polska aby zmartwychwstać musi najpierw skonać na krzyżu, wniebowstąpić i powtórnie przyjść na świat, co przekłada się na potrzebę inydwidualnej i zbiorowej ofiary krwi, albo w wersji wciąż religijnej, ale mniej mistycznej — że na niepodległość trzeba zasłużyć, zjednać lub przełamać los, a wymaga to nie tylko męczeńskiej ofiary, ale przede wszystkim woli.

Z tego lamusa figur, zjawisk i nadziei pochodzi cały nasz obecny dyskurs o niepodległości — w święta państwowe wszyscy się tu mieszczą. Nie jest to na pierwszy rzut oka oczywiste, bo mesjanizm kojarzy się dzisiaj z łatką przyklejaną „sekcie smoleńskiej”, gdy tymczasem o stuleciu niepodległości w podobnym ­tonie — mesjańskim i prometejskim —wypowiadają się nadal konserwatyści, narodowcy i patrioci postępowi, katolicy i ateiści, nacjonaliści i aspirujacy kosmopolici, ludzie mądrzy i kompletni idioci. Wszyscy mościmy się wygodnie w archaicznym języku, w siatce pojęć w nakreślonej dwieście lat, w imaginarium, do którego starannie wybrano eksponaty, ignorując fakty.

Prezydent Duda mówi w 2018 o ofierze z życia, którą na ołtarzu niepodległości złożył prezydent Kaczyński (abyśmy my mogli cieszyć się wolnością), a Wojciech Wencel, „poeta smoleński”, pisze w 2011, że „w centrum katastrofy smoleńskiej znajduje się Chrystus. (…) Polska jest najważniejsza, bo w niej żyje Bóg.” Nawiązują obaj, świadomie czy nie, do Dziadów, do zbawienia narodu przez ofiarę bohatera z samego siebie, gdy nadejdzie na nią czas, gdy dość wycierpi cały naród: “Patrz! – ha! – to dziecię uszło – rośnie – to obrońca! Wskrzesiciel narodu, Z matki obcej; krew jego dawne bohatery, A imię jego będzie czterdzieści i cztery. Panie! czy przyjścia jego nie raczysz przyśpieszyć? Lud mój pocieszyć? – Nie! lud wycierpi.”

W podobnym tonie wyjaśnia świat Jan Paweł II w 1979: „Nie sposób zrozumieć tego narodu, który miał przeszłość tak wspaniałą, ale zarazem tak straszliwie trudną – bez Chrystusa. Nie sposób zrozumieć tego miasta, Warszawy, stolicy Polski, która w roku 1944 zdecydowała się na nierówną walkę z najeźdźcą, na walkę, w której została opuszczona przez sprzymierzone potęgi, na walkę, w której legła pod własnymi gruzami, jeśli się nie pamięta, że pod tymi samymi gruzami legł również Chrystus-Zbawiciel ze swoim krzyżem sprzed kościoła na Krakowskim Przedmieściu.”

W papieskim mesjaniźmie trudno nie dotrzec jeszcze więcej z Mickiewicza: I rozerwał człowiek ten przymierze ludów, jako ów kapłan żydowski rozerwał szatę swą słysząc głos Chrystusa. I umęczono naród polski i złożono w grobie, a królowie wykrzyknęli, zabiliśmy i pochowaliśmy Wolność. A wykrzyknęli głupio, bo popełniając ostatnią zbrodnię, dopełnili miary nieprawości swych, i kończyła się potęga ich wtenczas, kiedy się najwięcej cieszyli. Bo naród polski nieumarł, ciało jego leży w grobie, a dusza jego zstąpiła z ziemi, to jest z życia publicznego do otchłani, to jest do życia domowego ludów cierpiących niewolę w kraju i za krajem, aby widzieć cierpienia ich. A trzeciego dnia dusza wróci do ciała, i naród zmartwychwstanie i uwolni wszystkie ludy Europy z niewoli. I przeszło już dni dwa; jeden dzień zaszedł z pierwszém wzięciem Warszawy, a drugi dzień zaszedł z drugiém wzięciem Warszawy, a trzeci dzień wnidzie ale niezajdzie. A jako za zmartwychwstaniem Chrystusa ustały na ziemi całej ofiary krwawe, tak za zmartwychwstaniem narodu polskiego, ustaną w Chrześcijaństwie wojny.”

Podobnym językiem, choć mniej enigmatycznym i na pozór nowocześniejszym, mówi Józef Piłsudski w 1904 na kongresie PPS: „Na nas spada odpowiedzialność za to, że kwestia polska jest umarłą, nie tylko w Europie, ale i w Rosji, i w samej Polsce. Zmartwychwstać może ona tylko ofiarami, krwią, a nie wymigiwaniem się.”

O ile wywód Mickiewicza jest dla większości anachroniczny i niezrozumiały, a Dudę i Wencla nietrudno wykpić, to jezyk Piłsudskiego i Jana Pawła II jest w dzisiejszej Polsce akceptowany przez każdego, od dresiarza z falangą, przez ciotki walczące o konstytucję i sąd, po aspirujących kosmopolitów, wsytdzących się narodowców ale z Polski dumnych jednak trochę, z powstańczą naklejką na służbowym samochodzie.

Legenda o 11 listopada to żywe wciąż zbiorowe wyobrażenie, że oto po ponad stu latach przyszła niepodległość wywalczona, wydarta złemu losowi poświęceniem mas, krwią spiskowców, zesłańców i powstańców, miłością matek, wdów powstańczych ciągnących na Sybir za mężami i uczących dzieci polskiej mowy i pacierza, wybłagana modlitwą ojców zmartwychwstańców i wreszcie — co ważne — wydarta bohaterskimi czynami gigantów — bojowców i legionistów, a zwieńczone to wszystko zostało przybyciem Komendanta do Warszawy. Tudno tej legendy nie odczytać jako mitu prometejskiego (za Kordianem „Polska Winkelriedem narodów!”), bliskiemu bardzo mitowi mesjańskiemu.

Nawet symboliczna data — bo cóż naprawdę zdarzyło się 11 listopada? — przypomina do złudzenia scenę, którą skreślił Słowacki, ulubiony podobno poeta Piłsudskiego, w „Kordianie”, ale jakby bohaterem jej był sam Piłsudski (tyle, że siada nie w szwajcarską mgłę, ale w niemiecki pociąg):

[KORDIAN]

Nie — myśli wielkiej trzeba z ziemi lub z błękitu.

Spojrzałem ze skały szczytu,

Duch rycerza powstał z lodów…

Winkelried dzidy wrogów zebrał i w pierś włożył,

Ludy! Winkelried ożył!

Polska Winkelriedem narodów!

Poświęci się, choć padnie jak dawniej! jak nieraz!

Nieście mię, chmury! nieście, wiatry! nieście, ptacy!

[chmura znosi go z igły lodu]

[CHMURA]

Siadaj w mgłę — niosęć… Oto Polska — działaj teraz!…

[KORDIAN]

[rzucając się na rodzinną ziemię z wyciągniętymi rękoma woła:]

Polacy!!!

Taki wybór mamy — między quasi-chrześcijańskim mitem paruzji, a mitem prometejskim, między złożeniem się samemu w grobie i czekaniem na zmartwychwstanie, a pogawędką z chmurą i siadaniem w mgłę. Trudny wybór, co bardziej anachroniczne; na szczeście jedno i drugie nietrafne.

Nietrafne nie dlatego, że Adam Mickiewicz, nawiązując magiczną liczbą do samego siebie i żydowskiego mesjanizmu, pomylił się w rachunkach, bo Adam w kabalistycznej  numerologii to podobno czterdzieści i pięć, a nie czterdzieści i cztery. Ani dlatego, że Juliusz Słowacki stawiając na mit Winkelrieda,  szwajcarskiego bohatera, który własną pierś wystawił na nieprzyjacielskie włócznie w bitwie pod Sempach, która powstrzymała austriacki podbój Szwajcarii w XIV wieku, jest o dobre dwieście lat późniejszy niż sama bitwa.

Mit ten jest nietrafny, nie dlatego, że wyprowadzony z fałszywych przesłanek, ale dlatego, że prowadzi do bzdurnych wniosków. Odzyskalibyśmy niepodległość również bez powstań, zsyłek na Syberię, Wielkiej Emigracji, bez modlitwy, bez towiańczyków. Tak jak uzyskały ją — i świętują razem z nami — Finlandia, Estonia i Łotwa, Czechy (Czechosłowacja), Gruzja, Armenia i Azerbejdżan; a po I wojnie światowej połączyły się też w jedno państwo narody słowiańskie na Bałkanach, i niedługo później powstała niepodległa Albania. Niepodległość tych szęśliwców nie była wynikiem bohaterstwa, woli bogów, leżenia w grobie (czy też wiszenia na krzyżu) ducha narodowego, czy co jeszcze kampowego można sobie wyobrazić, ale wynikiem procesu historycznego, który trwał dobre kilkadziesiąt lat i skończył się rozpadem imperium rosyjskiego, austro-węgierskiego, osmańskiego i niemieckiego.

I wojna światowa była w pewnym sensie niespodziewana, a codzienność w 1913 wyglądała na stabilniejszą niż nasza dziś, stabilniejsza i ciekawsza niż kiedykolwiek wcześniej — cywilizacja była u szczytu, jak w książce „1913. Rok przed burzą”. Jednocześnie była nieunikniona, bo postęp wymusza rywalizację między imperiami, konkurowanie o zasoby naturalne i zakłady z losem kto jest silniejszy — niemieccy i austrowęgierscy wojskowi i przemysłowcy licytują najostrzej, chcą dostępu do surowców kontrolowanych przez sojusznicze imperium osmańskie, na drodze stoi im Serbia i wpływy Rosji na Bałkanach. Niemcom podoba się w koloniach, w Afryce, w Nowej Gwinei, chcą nadrobić czas stracony w stosunku do Anglików i Holendrów przez lata wojen i rewolucji, chcą być najpotężniejsi na świecie, chcą dostępu do ropy z Bliskiego Wschodu i regularnych pociągów towarowych przez własne Bałkany, mierzą siły na zamiary, licytują za wysoko — ale kto to może wtedy wiedzieć, przecież Rosja jest słaba, prawda? W 1878 Austro-Węgry przejmują Bośnię, od słabnącej Turcji, ale jednocześnie na Bałkanach pojawia się silny, jeśli nie silniejszy, konkurent — państwa słowiańskie, powstałe dzięki Rosji, która od dwustu lat próbuje się rozwijać kosztem podupadającego imperium osmańskiego.

Nieuchronność polskiej niepodległości z 1918 widać w jednej z ostatnich scen powieści “Marsz Radetzky’ego” — w której do pogranicznego garnizonu dociera telegram o treści “Pogłoski o śmierci następcy tronu w zamachu w Sarajewie.” Po chwili niedowierzania, podpici miejscowi oficerowie, w przeważającej części Węgrzy, komentują między sobą w ojczystym języku, co oburza wykluczonych w ten sposób oficerów, którzy węgierskiego nie znają — Słowian, których ambicjom aby imperium austrowęgierskie stało się imperium równorzędnych trzech narodów sprzyjał zamordowany arcyksiąże Franciszek Ferdynand. Jeden z nich, Słoweniec, z rodziny wojskowych lojalnych Habsuburgom od 150 lat, nienawidzący Serbów, a jeszcze bardziej Węgrów, żąda żeby rozmawiać po niemiecku, w ich wspólnym języku. Podpity węgierski arystokrata odpowiada: „Powiem to po niemiecku. Jesteśmy zgodni, moi rodacy i ja: możemy być zadowoleni, że bydlak nie żyje.”  Podobnie zapewne myśli Franz von Hötzendorf, szef sztabu austrowęgierskiej armii, który chce wojny z Serbią, a nie żadnych reform.

Wtedy, w czerwcu 1914, gdy mają się rozpaść imperia, gdy węgierscy oficerowie piją i mówią, dobrze, że bydlak nie żyje, gdy polski duch narodowy wciąż leży w grobie, wtedy już stało się realne, że niepodległość i państwa narodowe zyskają nie tylko Polacy, ale też wszyscy ci, którzy cierpliwie czekali na swoją kolej — Finowie, Estończycy, Łotysze, Litwini, Czesi i Słowacy, albo trochę się bili i trochę spiskowali, lecz ich duch narodowy wcale nie wisiał na krzyżu  — Gruzini, Ormianie, Azerowie, a niedługo później — Albańczycy. Z mieszkańcami niemieckich kolonii w Afryce i Azji historia obeszła się mniej łaskawie i musieli czekać na niepodległość jeszcze kilkadziesiąt lat.

Ceną za polską niepodległość była I wojna światowa.

Zatem jeśli komukolwiek konkretnie ją zawdzięczamy, to austrowęgierskiemu wywiadowi wojskowemu i niemieckiemu przemysłowi zbrojeniowemu, rosyjskiemu panslawizmowi i serbskiemu nacjonalizmowi, a nie polskim powstaniom. Tym samym Vuk Karadžić (przodek znanego nam Radovana Karadžića), poeta narodowy i reformator języka serbskiego, zasługuje na więcej wdzięczności niż nasz poczciwy Adam Mickiewicz.

Bez Karadžića nie byłoby w Sarajewie zamachowców z Młodej Bośni, którymi posłużyła się Czarna Ręka, tajna organizacja nacjonalistyczna kontrolowana przez Dragutina Dimitrijevića, szefa serbskiego wywiadu wojskowego, który sam jeszcze przed końcem I wojny światowej stanął przed serbskim plutonem egzekucyjnym za zdradę stanu. Wojny nie byłoby bez Franza von Hötzendorfa, feldmarszałka i szefa sztabu Austro-Węgier, który odpowiadał za eskalację konfliktu w lipcu 1914, i którego planom zamach na Franciszka Ferdynanda bardzo odpowiadał.

Nieskończenie większy wpływ na polską niepodległość niż Józef Piłsudski, Ignacy Paderewski, Roman Dmowski, Józef Haller, Tadeusz Rozwadowski, Edward Rydz, czy Władysław Sikorski razem wzięci, mieli nieznani w Polsce dowódcy pierwszego garnituru w owej wojnie – Aleksiej Brusiłow, wspomniany już Franz von Hötzendorf, Erich Ludendorff, Oskar Potiorek, Mustafa Kemal Atatürk, Nikoła Żekow, Ferdinand Foch, John Monash, Aleksandr Kołczak, Radomir Putnik, Živojin Mišić.

Zanim jednak znowu pomyślimy „cześć i chwała bohaterom”, przypomnijmy, że w I wojnie światowej, która przyniosła Polsce suwerenność, zginęło prawie 20 milionów ludzi, po połowie żołnierzy i cywilów, z czego ok. 500 tysiecy polskich żołnierzy służących w obcych armiach i walczących przeciwko sobie i kolejne kilkaset tysięcy cywilów, i że wojna zostawiła 22 miliony rannych i kalek, z czego ok. 900 tysięcy wśród Polaków.

Wszyscy mimowolni uczestnicy tego szaleństwa zapłacili straszną cenę, a proporcjonalnie najbardziej ucierpiała Serbia, która stała na drodze niemieckim snom o światowej potędze – Serbów zginął milion, jedna czwarta ludności i ponad połowa wszystkich mężczyzn w kraju. Może to oni, a nie Polacy, byli wyśnionym mesjaszem narodów?

Tak, czy inaczej, jeśli chce się propagandy, warto najpierw znać fakty.

Posted in any | Comments Off on Narodowe zmartwychwstanie

ulica Balzaka

Latem 2017 widziałem w Oriental Soup House, wietnamskim bistro przy ulicy Balzaka 35 w Budapeszcie, znanego węgierskiego pisarza. Było słoneczne popołudnie, szliśmy głodni z Wyspy Małgorzaty, przez most i wzdłuż Dunaju, nieopodal pomnika Raoula Wallenberga. Usiedliśmy na zewnątrz, przy jednym z dużych stolików, które stoją od strony ulicy Hollana. Przy ostatnim siedział starszy, siwy mężczyzna, w lnianej marynarce i białej koszuli; stereotypowy środkowoeuropejski intelektualista w upalny dzień, i najspokojniej w świecie jadł pho.

Dzień wciąż pełen był letniego światła, a my  piliśmy węgierskie sauvignon blanc, chłodne, rześkie, takie właśnie jak chce się pić w lecie i zaraz pojawiło się nasze pho — w tym miejscu zawsze wybitne (choć M. stale była zdania, że przeciętne, ale ona po prostu nie lubi wietnamskich zup), i wtedy właśnie dotarło do mnie, że mężczyzna, któremu się przyglądam to László Krasznahorkai ­— węgierski noblista, chciałoby się powiedzieć, ale na to jeszcze trzeba czekać.

Znani ludzie zwykle są niewarci zainteresowania; nigdy bym nikogo znanego nie zaczepiał, ale uznany węgierski pisarz, jeden z trzech największych współczesnych (a Esterhazy przecież nie żyje) to co innego, to nie jakiś podrzędny celebryta. Zagadywać starszego pana jednak głupio — raz, że przy posiłku, gdy człowiek chce mieć chwilę dla siebie, na zaznanie spokoju, dwa, że podobno Krasznahorkai jest strasznym gburem, trzy, najważniejsze, że wtedy, w lecie nie miałem przeczytanej żadnej jego książki, więc trudno byłoby o temat zagadnięcia. No może, co sądzi o Esterhazym, którego już czytałem.

Dziś żałuję, gdybym się nie bał jego trudnych książek, moglibyśmy zacząć rozmowę od chińskich dworców autobusowych i niekończących się zdań, jego znaku firmowego. 

Krasznahorkai zaczyna bowiem przepięknie powieść „Zniszczenie i smutek pod niebiosami”; zdaniem ciągnącym się przez całą stronę, którego nie sposób zrozumieć bez rozrysowania na kartce; zdaniem zniecierpliwionym, pogodzonym, lecz bez melancholii, raczej wściekle, jeśli wściekle można się z czymś pogodzić, w tym przypadku — z brzydkim lecz ujmującym światem płynącym mu przed oczami, węgierskiemu pisarzowi zdjętemu bezradnością, która przytrafia się na chińskim dworcu autobusowym, rano 5 maja 2002, bo taka wyczerpująca człowieka dobitność szczegółów zdarza się tylko o poranku.

Zrazu nie rozumiem co czytam, nie jestem pewien dokąd słowa zmierzają, kiedy, pewnie znienacka, miałyby się stać całymi zdaniami i całą historią, ale od razu mi się to podoba — obrazy przychodzące jeszcze przed zrozumieniem tekstu. Podoba mi się, bo sam czytając, widząc obrazy, a jeszcze nie rozumiejąc, jestem już na tym dworcu; niemy, bezsilny, pozbawiony pomysłu dokąd pójść, obezwładniony niepotrzebną brzydotą, odebraną nadzieją na to, że świat coś znaczy.

Stałem na takim dworcu, przestępowałem z nogi na nogę w kolejce do informacji i do kasy, niepewny o co chcę zapytać i układając chińskie słowa w głowie, snułem się po dziurawym asfalcie nie dowiedziawszy się niczego, patrząc na startujące dalekobieżne autobusy, poobijane i wymęczone długim życiem, na moim własnym dworcu dworców, dworcu beznadziejnych podróży donikąd, w miasteczku Tengchong, pośrodku niczego, pod granicą birmańską. Dobre trzy tysiące kilometrów od dworca w Nankinie, po którym snuje się parę lat później zziębnięty Krasznahorkai. Jest to jednak ten sam dworzec, jedna idea chińskiego dworca, bramy donikąd.

„Nie ma na tym świecie nic bardziej rozpaczliwego niż tak zwany południowo-zachodni regionalny dworzec autobusowy w Nankinie 5 maja 2002, krótko przed siódmą, w mżącym deszczu i nieubłaganym lodowatym wietrze, i w bezmiernym chaosie autobusów wyjeżdzających z zatok tej stacji; autobus regionalny, wyruszający spod numeru 5, powoli przedziera się naprzód — między innymi autobusami i między kałużami, między oszołomiony tłum nędznych, cuchnących, brudnych ludzi – aż do kłębowiska w ulicy, a następnie rusza w nędzne, cuchnące, brudne ulice; nie ma nic bardziej rozpaczliwego niż te ulice, niż te niekończące się baraki po każdej stronie, otępiałe w swojej prowizorycznej wieczności, gdyż nie ma słów na ten rozpaczliwy kolor, na tę z wolna morderczą odmianę brązu i szarości, która rozciąga się na miasto tego ranka, nie ma słów na napad tego rozpaczliwego zgiełku, gdy autobus zatrzymuje się krótko na większym skrzyżowaniu, czy na przystanku, a konduktorka o zmęczonych rysach otwiera drzwi, wychyla się z nadzieją na nowego pasażera, wykrzykuje kierunek podróży jak ochrypły sokół; ponieważ nie ma słów, które w swej istocie mogłoby znaczyć, czy kierunek, w jakim podróżuje teraz wraz z towarzyszem, swoim tłumaczem, istnieje w odniesieniu do świata; kierują się na zewnątrz, oddalając się od niego, świat jest ciągle dalej i dalej, ciągle pozostaje bardziej za nimi; są roztrzęsieni, rozbudzeni z góry ponurym brązem i żółcią tejże, coraz gęstszej, mgły nie do opisania; kierując się tam gdzie mogłoby, w co trudno uwierzyć, ale mogłoby być cokolwiek innego poza brązem i szarością tej przerażająco ponurej mieszaniny; siedzą na końcu zdezelowanego autobusu, ubrani na maj, ale na inny maj, więc im zimno, i drżą, i starają się wyglądać przez okno, ale ledwie co widać przez oblepioną brudem szybę, więc tylko powtarzają sobie: dobrze, spokojnie, w porządku, jakoś potrafią sobie radzić z sytuacją, żeby się nie dać tej brudnej i rozpaczliwej mgle — w tym jest ich jedyna nadzieja; że tam — tam, dokąd jadą, istnieje, że tam, dokąd wiezie ich ponoć ten autobus — jedna z najświętszych buddyjskich gór, Jiuhuashan – istnieje.”

László Krasznahorkai, “Destruction and Sorrow beneath the Heavens: Reportage”, Seagull Books, Mumbai 2011 
tłumaczenie własne z wydania angielskiego
Posted in any | Comments Off on ulica Balzaka

rue Pasteur

Najgorsze co jadłem w Wietnamie to kacze żołądki w Sajgonie przy Rue Pasteur 158, na dachu starego bloku mieszkalnego w restauracji “Sekretny Ogród“. Nie było tam windy i szło się stromą klatką schodową z szarego betonu po wyślizganych schodach na ósme piętro i dalej na dach. Przeczytałem gdzieś, że warto się wspinać dla hipsterskiego klimatu, widoku i jedzenia. Wspinamy się więc. Z każdym piętrem coraz ciężej, lecz tym większą porażką byłoby zawrócić. Wreszcie ogród —stare rzeźby, dużo zieleni — bambus, warzywa, zioła — gustowne meble, wśród gości przechadzają się kury, widok nad krawędzią budynku na ciasne zaułki centrum miasta. Kury koszmarne, w zasadzie to koguty — nic sobie nie robią z gości i pieją co chwilę. Nie sposób rozmawiać, ani się skupić na książce, nie sposób kontemplować widoku, bo po paru chwilach wiem, że na widok koguta należy się w każdej chwili spodziewać hałasu, a kiedy jeden wreszcie zapiał, za moment przychodzi następny. Karta interesująca, Orient i Francja, interesujacy równiez pomysł na ogród na dachu modernistycznego, zapuszczonego bloku. Zamawiam zieleninę z nieszczęsnymi żołądkami, opis kojarzy mi się z czymś świetnym, co jadłem kiedyś w bistro francuskim w Warszawie, namówiony przez kelnera podpitego leczy zdecydowanego w rekomendacji. Obsługa zgodnie z ostrzeżeniem w przewodniku dość nonszalancka, porzuca nas i myśl o nas na tyle, że napoje pojawiają się dopiero na rachunku, zamówione jedzenie pojawia się choć nie za pierwszym podejściem i całkiem dalekie od oczekiwań. Cóż poradzić: narzekanie to chyba naturalne zajęcie turysty, jak robienie identycznych zdjęć i intensywne wpatrywanie się w mapę. Pod numerem 167 przy tej samej rue Pasteur ma siedzibę Instytut Pasteura, pierwszy powstały poza Francją i działający do dziś. Założony został w 1891 przez jednego ze współpracowników patrona — Alberta Calmette, który w Sajgonie uzdatniał wodę pitną, produkował szczepionki na ospę i wściekliznę, badał jad węży i pszczół i przecinkowca cholery (odkrytego ledwie kilka lat wcześniej przez Roberta Kocha, arcy-konkurenta francuskich bakteriologów) i dżumę. Pałeczkę dżumy miał odkryć niebawem, już w 1894 podczas epidemii w Hongkongu inny młody współpracownik Pasteura – Alexandre Yersin, który założył kolejny Instytut w Indochinach w Nga Trang. Pod obecnym adresem w Sajgonie Instytut mieści się od 1905, lecz do 1955 ulica nazywała się Rue Pellerin, a ulica Pasteura była gdzie indziej. Jej obecna nazwa związana jest właśnie z tym, że mieścił się (i mieści) przy niej Instytut. Po zajęciu Sajgonu przez komunistów w 1975 ulica znów zmieniła nazwę (na Nguyễn Thị Minh Khai), lecz od 1991 znów nazywa się rue Pasteur. Pod numerem 161 mieszkał do 1975 generał Nguyễn Văn Thiệu, przywódca junty wojskowej i ostatni prezydent Wietnamu Południowego. Generał-prezydent ewakuował się na Tajwan z szestanstoma tonami złota w walizach. Złoto zgubił po drodze i podobno przejęli je rosyjscy doradcy wojskowi, wśród których pracował przez kilka lat znany i szanowany w Polsce pułkownik Ryszard Kukliński (wówczas jeszcze ppłk. delegowany przez polski wywiad wojskowy). Trochę dalej, przy rue Pasteur 176 mieściło się biuro amerykańskiego think-tanku, który zajmował się od początku lat sześćdziesiątych, na zlecenie amerykańskich sił zbrojnych, badaniem stanu ducha Wietnamczyków z Północy. Amerykanie nie zamierzali podbijać Wietnamu Północnego, ale zniechęcić komunistów do podejmowania prób zjednoczenia Północy z Południem, czy to przez inwazję wojskową, czy to przez wspieranie antyrządowej partyzantki na Południu. Wpadli na mało wyrafinowany pomysł bombardowania Północy, bez planów inwazji, raczej żeby odciągnąć uwagę komunistów od Południa. Nikt nie wiedział jednak, czy bombardowania są skuteczne — i czy morale mieszkańców Północy upada. Na początku lat sześćdziesiątych Rand Corp. podjęło badania skuteczności interwencji, opierając się na wywiadach setek uciekinierów i jeńców wojskowych z Północy. Program nazywał się „The Vietnam Motivation and Morale Project” (Projekt Motywacji i Morale w Wietnamie). Transkrypty przesłuchań liczące ponad 60 tysięcy stron stanowiły podstawę do analiz i rekomendacji dla armii amerykańskiej i południowo-wietnamskiej. Projektem kierował Leon Goure, amerykański politolog, który urodził się w rodzinie rosyjskich rewolucjonistów, pechowo należących do mieńszewików, którzy uciekli z Rosji w latach dwudziestych XX wieku. Goure uważał, jak większość zaangażowanych w wojnę wojskowych i polityków w USA, że morale Północy, mieszkańców i żołnierzy, jest niskie i lada chwila się poddadzą. Nie zgadzał się z nim jeden z głównych analityków pracujących wówczas w Sajgonie — Konrad Kellen. Kellen pochodził z Berlina, gdzie nosił nazwisko Katzenellenbogen, był kuzynem Alberta Einsteina, sekretarzem Thomasa Manna, oficerem amerykańskiego wywiadu wojskowego w latach II wojny światowej i późniejszych. Jego specjalnością były przesłuchania; jednak nie wymuszanie zeznań, ale słuchanie ze zrozumieniem. Kellen, od początku zaangażowania militarnego USA był zdania, że nic nie wskazuje na to, żeby Północ miała się poddać, albo przegrać; wręcz przeciwne, amerykański wysiłek militarny przekładający się na ogromne zniszczenia i straty wśród wojska i ludności cywilnej Północy, miał efekt odwrotny od zamierzonego — wzmacniał morale Północy. Pod koniec lat sześćdziesiątych Kellen przygotował własny raport dla amerykańskich władz „Conversations with Enemy Soldiers in Late 1968/Early 1969: A Study of Motivation and Morale” („Rozmowy z żołnierzami wroga w późnym 1968/wczesnym 1969: Studium motywacji i morale”), w którym zaleca USA wycofanie się z Wietnamu. Niestety nikt go nie posłuchał. Raport Kellena można przeczytać tutaj —  raport , a tutaj można posłuchać podcastu Malcolma Gladwella o Goure, Kellenie i ich wietnamskiej współpracowniczce — podcast. Po kiepskim obiedzie w Sekretnym Ogrodzie wstąpiliśmy na mrożoną kawę do przyjemnie wyglądającej kawiarni, tuż obok, przy rue Pasteur 156. Zachwycił mnie gwar w niej, który nagrałem na pamiątkę.
Posted in any | Comments Off on rue Pasteur

szkolna rocznica

Jak się okazuje, tej jesieni okrągłą rocznicę obchodzi moje liceum. Gdy je zaczynałem świat był zupełnie inny; choć mosty, ulice i drzewa stały tam gdzie stały wcześniej i stoją do dziś, tam gdzie stać powinny gdy szło się rano do szkoły, to jednak świat wydawał się już wtedy całkiem nowożytny i nowoczesny zarazem. Mógł się nawet wydawać bardziej nowoczesny niż wydaje się dzisiaj, bo nowoczesny był wówczas optymistycznie — bez dzisiejszych strachów o ocieplenie klimatu, sztuczną inteligencję, wojny o wodę i resztki zasobów. Wreszcie był to świat w przededniu wielkiej zmiany na lepsze, końca historii i upadku muru berlińskiego. Czas jednak biegł dalej, ku kolejnym nowościom, czyniąc naszą starą szkołę jeszcze starszą niż była wtedy — czterystuletnia.

 Jednym z jej fundatorów, najznaczniejszym, który zostawił jej pieniądze, budynek i nazwisko, był kawaler maltański, artylerzysta i awanturnik, całkiem przypominający z żołnierskiego życiorysu Arciszewskiego (zabójstwo, banicja, żołnierska chwała zagranicą, powrót do Polski i służba Wazom), a z popiersia — swojego rówieśnika, Cervantesa. A może tylko tak sobie Cervantesa wówczas wyobrażałem? A pierwsza bitwa pod Lepanto, w której Cervantes stracił dłoń, mieszała mi się z drugą, w której ranny był nasz patron. 

Szkoła świętuje okrągłą rocznicę dość skromnie — bo ledwie kilka odczytów w centrum kongresowym, wieczorek poetycki, msza święta (choć na Wawelu i z arcybiskupem), a przedsięwzięcie objęła honorowym patronatem obecna Pierwsza Dama Rzeczpospolitej — czyli trochę pochwalnie, trochę nieśmiało i jakby całkiem bez pomysłu. A przecież historia instytucji, zamiast sztampową pochwałą tradycji, może być świetną okazją do krytycznej analizy i wglądu w kulturę.

Tropów i całkiem ciekawych tematów na konferencje naukowe, serial dokumentalny, grę miejsko-biblioteczną — w których przeglądałaby się nasza przeszłość i teraźniejszość — ma historia szkoły całkiem sporo.

Widziałbym choćby referaty: Jana Sowy o szkolnictwie w XVI i XVII wieku, przed reformami Kołłątaja i pytanie co jest najstarszym dziedzictwem naszej starej szkoły — miłość ojczyzny, czy miłość przywilejów stanowych (nie kształcą się w niej dzieci mieszczan i chłopów, ani nawet biednej szlachty, tylko bracia Jan i Marek Sobiescy), a Kazimiera Szczuka o „piekle kobiet” w publicystyce Tadeusza Boya-Żeleńskiego i dostępie do edukacji (liceum nasze zaczyna przyjmować dziewczęta dopiero w 1966, czyli równo 72 lata później niż UJ).

Dalej, widziałbym grę miejską — śladami Rafała Olbromskiego, który w gimnazjum celował w łacinie i niemieckim, grał w karty i ruszał na piesze wycieczki po lasach krzeszowickich i bielańskich — bo czemuż nie poświęcić uwagi i fikcyjnym absolwentom.

Widziałbym też serial dokumentalny o losach Józefa Bema, którego los zamiast inżynierem od maszyn parowych zrobił kolejno polskim, austriackim i węgierskim generałem, a na koniec tureckim marszałkiem.

Widziałbym jeszcze grę edukacyjną o temacie negocjacji politycznych, na wzór spotkania Daszyńskiego, Marszałka Sejmu, z Piłsudskim, marszałkiem skonfliktowanym z parlamentem, z którego ten ostatni wychodzi i w drzwiach rzuca ni to do siebie, ni to konwentu seniorów — „cóż to za dureń”, o Daszyńskim.

Widziałbym wreszcie Pierwszą Damę, która z małżonkiem, czyta na głos w telewizji Wyspiańskiego, ale nie jak dotąd — lekkie, obyczajowe „Wesele”, tylko coś stosowniejszego — „Wyzwolenie” może, albo i listy Wojciecha Bogusławskiego do króla Stanisława Augusta. Bo jak warto pamiętać, pasją pani prezydentowej (o czym donosiła prasa codzienna i kolorowa oraz telewizja publiczna), jest przede wszystkim literatura.

Przyznam, że mnie też szkoła najmocniej kojarzy się z książkami. Choćby z Josephem Conradem — który nie radząc sobie z nauką w naszej starej szkole, jako nastolatek wyjeżdża w 1874 do Marsylii i zostaje tam marynarzem. I postanowiłem w ramach uczczenia czterystu-trzydziestolecia liceum nadrobić zaległości i przeczytać tej jesieni „Szaleństwo Almayera”, „Serce ciemności” w oryginale i w adaptacji Dukaja, a także wyglądającą całkiem znakomicie (tak poleca ją John Le Carre) najnowszą biografię Conrada (ledwie sprzed roku) — Maya Jasanoff, The Dawn Watch: Joseph Conrad in a Global World.

Posted in any | Comments Off on szkolna rocznica

dr M

“Kropla potu ma trzy dziesięciotysięczne mikrona, jedną pięćdziesiątą grubość ludzkiego włosa. Jest niewidoczna, zniknięta, zanim się pokawi, za nią kryje się praocean, który dawno już wyparował, noszony wciąż przez wszystkie żywe organizmy, które są niczym więcej, jak tylko kopertą do przechowywania wspomnień czasu, kiedy cała planeta była żywym biotycznym wodnym zbiornikiem, protobulionem, po którym nie pozostał nawet ślad w składzie współczesnego oceanu, wszystko zniesione upływem czasu, rozpuszczone w milionach minionych lat.

Rzędy niewidocznych kropelek potu układają się na mikroskopijnych nierównościach skóry, wyciskają się powoli z gruczołów potowych, łączą w ledwie dostrzegalne meandrujące różańce, zlewają w zagłębieniach naskórka.

Patrzę, jak wydobywają się z tego zaniknięcia, rosną, stają się wreszcie wyraźnie widoczne i spływają po mojej skórze strużkami, wsiąkając w kolorowy koc upleciony w wysokich górach daleko od morza.

Dziś w Buenos Aires temperatura sięga czterdziestu stopni, upał jest ostatnią rzeczą, na którą przygotowałem się w podróży na dalekie południe.”

Przeczytałem jedną książkę, ostatnią, i czekam na następną, pierwszą o której usłyszałem. Sprawdzam co pisze do mnie księgarnia o paczce, która dziś nad ranem zaczęła zmierzać do punktu odbioru z magazynu centralnego. Niecierpliwię się.

W jednej z recenzji przeczytałem, że zanim wydał pierwszą książkę pod własnym nazwiskiem, pisał, tłumaczył, publikował. Szukam więc tych innych: pseudonimy, recenzje, powieści steampunkowe. Jest jedna, o Wokulskim. Są opowiadania. Jest reportaż/dziennik z Tybetu.

W internecie jest wszystko, trzeba tylko nauczyć się jak zadawać pytania (hint: Boolean search to zbyt wyrafinowane narzędzie).

Jest zatem i lekarski blog.

Posted in any | Comments Off on dr M