Latem 2017 widziałem w Oriental Soup House, wietnamskim bistro przy ulicy Balzaka 35 w Budapeszcie, znanego węgierskiego pisarza. Było słoneczne popołudnie, szliśmy głodni z Wyspy Małgorzaty, przez most i wzdłuż Dunaju, nieopodal pomnika Raoula Wallenberga. Usiedliśmy na zewnątrz, przy jednym z dużych stolików, które stoją od strony ulicy Hollana. Przy ostatnim siedział starszy, siwy mężczyzna, w lnianej marynarce i białej koszuli; stereotypowy środkowoeuropejski intelektualista w upalny dzień, i najspokojniej w świecie jadł pho.
Dzień wciąż pełen był letniego światła, a my piliśmy węgierskie sauvignon blanc, chłodne, rześkie, takie właśnie jak chce się pić w lecie i zaraz pojawiło się nasze pho — w tym miejscu zawsze wybitne (choć M. stale była zdania, że przeciętne, ale ona po prostu nie lubi wietnamskich zup), i wtedy właśnie dotarło do mnie, że mężczyzna, któremu się przyglądam to László Krasznahorkai — węgierski noblista, chciałoby się powiedzieć, ale na to jeszcze trzeba czekać.
Znani ludzie zwykle są niewarci zainteresowania; nigdy bym nikogo znanego nie zaczepiał, ale uznany węgierski pisarz, jeden z trzech największych współczesnych (a Esterhazy przecież nie żyje) to co innego, to nie jakiś podrzędny celebryta. Zagadywać starszego pana jednak głupio — raz, że przy posiłku, gdy człowiek chce mieć chwilę dla siebie, na zaznanie spokoju, dwa, że podobno Krasznahorkai jest strasznym gburem, trzy, najważniejsze, że wtedy, w lecie nie miałem przeczytanej żadnej jego książki, więc trudno byłoby o temat zagadnięcia. No może, co sądzi o Esterhazym, którego już czytałem.
Dziś żałuję, gdybym się nie bał jego trudnych książek, moglibyśmy zacząć rozmowę od chińskich dworców autobusowych i niekończących się zdań, jego znaku firmowego.
Krasznahorkai zaczyna bowiem przepięknie powieść „Zniszczenie i smutek pod niebiosami”; zdaniem ciągnącym się przez całą stronę, którego nie sposób zrozumieć bez rozrysowania na kartce; zdaniem zniecierpliwionym, pogodzonym, lecz bez melancholii, raczej wściekle, jeśli wściekle można się z czymś pogodzić, w tym przypadku — z brzydkim lecz ujmującym światem płynącym mu przed oczami, węgierskiemu pisarzowi zdjętemu bezradnością, która przytrafia się na chińskim dworcu autobusowym, rano 5 maja 2002, bo taka wyczerpująca człowieka dobitność szczegółów zdarza się tylko o poranku.
Zrazu nie rozumiem co czytam, nie jestem pewien dokąd słowa zmierzają, kiedy, pewnie znienacka, miałyby się stać całymi zdaniami i całą historią, ale od razu mi się to podoba — obrazy przychodzące jeszcze przed zrozumieniem tekstu. Podoba mi się, bo sam czytając, widząc obrazy, a jeszcze nie rozumiejąc, jestem już na tym dworcu; niemy, bezsilny, pozbawiony pomysłu dokąd pójść, obezwładniony niepotrzebną brzydotą, odebraną nadzieją na to, że świat coś znaczy.
Stałem na takim dworcu, przestępowałem z nogi na nogę w kolejce do informacji i do kasy, niepewny o co chcę zapytać i układając chińskie słowa w głowie, snułem się po dziurawym asfalcie nie dowiedziawszy się niczego, patrząc na startujące dalekobieżne autobusy, poobijane i wymęczone długim życiem, na moim własnym dworcu dworców, dworcu beznadziejnych podróży donikąd, w miasteczku Tengchong, pośrodku niczego, pod granicą birmańską. Dobre trzy tysiące kilometrów od dworca w Nankinie, po którym snuje się parę lat później zziębnięty Krasznahorkai. Jest to jednak ten sam dworzec, jedna idea chińskiego dworca, bramy donikąd.
„Nie ma na tym świecie nic bardziej rozpaczliwego niż tak zwany południowo-zachodni regionalny dworzec autobusowy w Nankinie 5 maja 2002, krótko przed siódmą, w mżącym deszczu i nieubłaganym lodowatym wietrze, i w bezmiernym chaosie autobusów wyjeżdzających z zatok tej stacji; autobus regionalny, wyruszający spod numeru 5, powoli przedziera się naprzód — między innymi autobusami i między kałużami, między oszołomiony tłum nędznych, cuchnących, brudnych ludzi – aż do kłębowiska w ulicy, a następnie rusza w nędzne, cuchnące, brudne ulice; nie ma nic bardziej rozpaczliwego niż te ulice, niż te niekończące się baraki po każdej stronie, otępiałe w swojej prowizorycznej wieczności, gdyż nie ma słów na ten rozpaczliwy kolor, na tę z wolna morderczą odmianę brązu i szarości, która rozciąga się na miasto tego ranka, nie ma słów na napad tego rozpaczliwego zgiełku, gdy autobus zatrzymuje się krótko na większym skrzyżowaniu, czy na przystanku, a konduktorka o zmęczonych rysach otwiera drzwi, wychyla się z nadzieją na nowego pasażera, wykrzykuje kierunek podróży jak ochrypły sokół; ponieważ nie ma słów, które w swej istocie mogłoby znaczyć, czy kierunek, w jakim podróżuje teraz wraz z towarzyszem, swoim tłumaczem, istnieje w odniesieniu do świata; kierują się na zewnątrz, oddalając się od niego, świat jest ciągle dalej i dalej, ciągle pozostaje bardziej za nimi; są roztrzęsieni, rozbudzeni z góry ponurym brązem i żółcią tejże, coraz gęstszej, mgły nie do opisania; kierując się tam gdzie mogłoby, w co trudno uwierzyć, ale mogłoby być cokolwiek innego poza brązem i szarością tej przerażająco ponurej mieszaniny; siedzą na końcu zdezelowanego autobusu, ubrani na maj, ale na inny maj, więc im zimno, i drżą, i starają się wyglądać przez okno, ale ledwie co widać przez oblepioną brudem szybę, więc tylko powtarzają sobie: dobrze, spokojnie, w porządku, jakoś potrafią sobie radzić z sytuacją, żeby się nie dać tej brudnej i rozpaczliwej mgle — w tym jest ich jedyna nadzieja; że tam — tam, dokąd jadą, istnieje, że tam, dokąd wiezie ich ponoć ten autobus — jedna z najświętszych buddyjskich gór, Jiuhuashan – istnieje.”
László Krasznahorkai, “Destruction and Sorrow beneath the Heavens: Reportage”, Seagull Books, Mumbai 2011
tłumaczenie własne z wydania angielskiego