Karol Marks w świecie thrillerów biurowych

Zachęcony recenzją kolegi sięgnąłem w jeden z grudniowych weekendów po thriller romantyczny z życia nowojorskiej firmy prawniczej. Ku mojemu zaskoczeniu i wbrew licznym pochwałom książka okazała się beznadziejna — doskonale wręcz beznadziejna — napisana bez pomysłu, struktury i bez stylu. Jej fabuła to codzienny znój, orka biurowa aspirującej klasy średniej w biurowcach ze stali i szkła pośrodku Manhattanu, opowiadana w sposób nużący, naiwny i sztucznie dramatyczny. Od pierwszych akapitów wiadomo co się wydarzy: nic. Autorka wybrała pierwszoosobową narrację; bywa to intrygujące gdy narrator jest przejrzysty i nie ma przed nami tajemnic, a świat widzimy jego oczami. Jednak zawiódł tu pomysł i warsztat; mamy oto wgląd w banalne przemyślenia narratorko-autorki, stereotypowe sytuacje, ograne emocje i bezradny język. Całość męczy jak chrzęst popcornu przy komedii z Tomaszem Karolakiem oglądanej w multipleksie z wykładziną poplamioną colą.

Daleki jestem od twierdzenia, że banał nie może być prawdziwy. Wszyscy jesteśmy banalni, każdy czytelnik i każdy potencjalny narrator. Nasze obserwacje i historie są powtarzalne, przemyślenia, którymi karmimy się codziennie, o tym co kupić i co zjeść, jaka pogoda, jakie wino kupić, co było w gazecie, jak się ubrać na ważne spotkanie, gdzie są klucze do domu, co bank napisał i kiedy, jakie oceny u dzieci w szkole, dokąd na wakacje i za ile, ale też cały ludzki instynkt ucieczki przed nudą i banałem — marzenie o życiu pełnym, wyjątkowym, w otoczeniu pięknych zdarzeń, ludzi i przedmiotów, w świecie, w którym ciągle pachnie wiosną — zgoda — wszystko to jest niezmiernie banalne. Jednak z przyglądania się codzienności, z przyglądania się fragmentom świata, można zbudować ciekawe uniwersum fabularne; a to ślad kawy na kartce, a to urwana sznurówka, a to czyjś uśmiech, albo kształt ucha, a to ładne światło na schodach do metra, a to zapach biurowca, gdzie w szczegółach właśnie mieści się to kim jesteśmy, gdzie odpowiedź na świat, na nasz mikrokosmos właśnie nas określa. Czyż magdalenki Prousta nie są takim banalnym i wyrafinowanym zarazem śladem codzienności, w którym mieści się całe ludzkie doświadczenie?

Ta narratorka nie radzi sobie zupełnie z zadaniem zaczarowania czytelnika banałem. Jej spojrzenie wydobywa ze świata tylko to co przewidywalne i nijakie, a estetyka karmi się oczywistością i tandetą, refleksje są reaktywne i roszczeniowe zarazem, a sama postać narratorko-bohaterki nie niesie żadnej tajemnicy, ani o sobie ani o świecie. Wszystko wiemy od pierwszych stron, nic nie może się wydarzyć w świecie papierowych bohaterów, jednowymiarowej fabuły i kartonowego świata przedstawionego. Wkraczamy w świat ludzi biznesu i prawników, złych, głupich i okrutnych, niewychowanych, świrów i prostaków, leni, kłamców i złodziei, z którymi kontrastuje świat rodziny i przyjaciół — uczciwych, pracowitych i lojalnych, kochających, wyrozumiałych i twórczych. Z pozoru jest to thriller, z pozoru coś się ma wyjaśnić, coś ma nas zaskoczyć, coś strasznego i oczyszczającego, ale nie zaskakuje nas nic, wszystkie role są jasne od pierwszej strony; zaskoczyć nas może najwyżej jakiś przerysowany szczegół, jakaś klisza tak ograna, że aż zdumiewająca — kto oszukuje w miłości, oszukuje też w pracy, kto ceni tylko pracę, ten nie zna sensu życia.

W powieści biurowej nie może zabraknąć wątku romantycznego, niemal erotycznego, w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, co więcej wątek ten odmierza rozwój bohaterki na równi z etapami arcyważnych projektów, nad którymi pracuje. Narzeczony pisze do narratorki email (na służbową skrzynkę! czy są jeszcze na świecie ludzie, którzy robią coś takiego?) z tajemniczymi cyframi (powiedzmy, że po polsku byłoby to 6-3-6, bo po angielsku grę słów mierzy się inaczej, trzymajmy się jednak polskiego).

„Szeroki uśmiech przebiegł mi przez twarz. 6: k o c h a m, 3: cię, a drugie 6: b a r d z o. To był specjalny kod, który opracowaliśmy na początku naszego związku, sposób na potajemne połączenie w pracy. Czasami Jason wystukiwał kod na stole, kiedy byliśmy na tym samym spotkaniu, innym razem przyjechałam do pracy, by znaleźć żółtą karteczkę na moim monitorze z kodem. Nadal wydawało mi się nierealne, że jestem dziewczyną faceta, któremu nikt by się nie oparł. Nie, żebym kiedykolwiek miała zamiar mu się opierać… Odpisałam 6-3-6, żałując, że nie przytuliłem się do niego na kanapie, zamiast kryć się w biurze. “Potrzebuję świeżej dawki kofeiny “, oznajmiłam Sadirowi. “A ty potrzebujesz czegoś innego niż redbulla?”

Chłopak (niespodzianka!) okazuje się kanciarzem, prawnikiem miernym i leniwym, wystawia na szwank reputację narzeczonej wykradając jej poufne informacje o prowadzonych transakcjach aby wykorzystać wiedzę na giełdzie; lecz na tym nie koniec jego draństwa: oto zdradza narratorkę z jej arcykonkurentką, i to zdradza ją nie gdziekolwiek, ale na biurku, wieczorem, gdy wszyscy ślęczą nad dokumentami, a te dwa złe duchy zakładu pracy oddają się seksualnej transgresji. Na występku przyłapuje ich narratorka, a jej bystre oko poznaje narzeczonego po kształtnym pośladku, co prowadzi do nieuchronnych dłużyzn i mielizn rozważań o złamanym sercu, bestialstwie i bezwartościowości mężczyzn, o daremności miłości i wartości kariery, jak i daremności kariery i nadziei na miłość, wyborów przed którymi stawia nas świat, choć powinien świat wiedzieć, wręcz winien jest nam świat to, żeby wiedzieć, że dokonanie takich wyborów jest ponad ludzkie siły. Czytelnik płaci wysoką cenę za scenę seksu biurowego.

Problem emocjonalnej nieadekwatności i intelektualnej zapaści, a nawet dysfunkcji społecznej, dotyka każdego z bohaterów, którzy pracują w tzw. Big Law i na jego obrzeżach. Nie dotyka natomiast rodziców narratorki — matki, strażniczki ogniska domowego i piekarnika, nieustającej opiekunki życia rodzinnego i organizatorki szczęśliwych świąt, gadatliwej, wścibskiej i serdecznej zarazem, ani ojca, mistrza naleśników i rzeczowych, choć niepotrzebnych rozmów („o której masz pociąg? o ósmej? – tak, o ósmej – aha, o ósmej”), pod którymi ukrywa się wielkie i gorące zapewne serce; nie dotyka to również siostry, biednej ale szczęśliwej, żyjącej na prowincji i oddanej dzieciom, ani przyjaciółki z college’u, przedszkolanki ze skłonnością do alkoholu i o przenikliwym spojrzeniu na tkankę społeczną („faceci to świnie”), gotową zawsze udzielić dobrej rady („za dużo pracujesz”). Kolejnymi karykaturami pozytywnych postaci, które również wymykają się pędowi za karierą i pieniądzem, są wujek Nigel, prawnik, który przewartościował swoje życie uratowawszy się w zamachu w Twin Towers, a także asystentka głównej bohaterki, właścicielka tipsów i powiększonych piersi (tak, nawet tego nam nie oszczędzono!), trochę polująca na bogatego męża, trochę żyjąca w pogoni za nieodkrytą miłością życia i rekreacyjnym seksem (wszystkim czym nasza pruderyjna narratorka pogardza). Tylko ci są wolni od nieszczęścia, którzy nie podporządkowali się dyktaturze kariery, pracy i pieniądza.

Mimo katastrofalnych braków, powieść jest niezłą (choć siermiężną) ilustracją zjawiska bardziej uniwersalnego niż utrata niewinności i pokoleniowa frustracja pracowników biurowych środkowego Manhattanu. Mianowicie zjawiska nieodłącznego gospodarce kapitalistycznej, zdefiniowanego po raz pierwszy przez Karola Marksa prawie 200 lat temu, czyli alienacji robotnika przemysłowego. Zdaniem Marksa już w 1830 roku pracownik biurowy niczym w kwestii alienacji nie różnił od robotnika, a kapitalizm unieszczęśliwia, ubezwłasnowolnia i pozbawia łączności z pracą, bez wyjątku, robotników i zarządzających ich pracą kierowników i specjalistów, a nawet ubezwłasnowolnia samych kapitalistów.

Trudno o trafniejszą diagnozę świata firm doradczych a drugiej dekady XXI wieku. Narratorka, choć wydaje się nie znać języka analizy marksowskiej, to zapewne intuicyjnie, lecz przecież precyzyjnie opisuje każdy z elementów wspomnianego zjawiska. Alienacja rozumiana w sposób przypisany temu terminowi przez Marksa oznacza oddzielenie i utratę kontroli robotnika nad procesem pracy i jej wytworami, co prowadzi w konsekwencji do utraty kontroli nad poczuciem sprawczości i kontroli nad kształtem własnego życia. Alienacja polega na oddzieleniu procesu od jej wykonawcy, utratą jedności człowieka z wykonywanymi czynnościami, które zamiast być ekspresja człowieczeństwa, stają się towarem, przedmiotem sprzedaży. Alienacja oznacza także, że wszystko co tworzymy, nie tylko towary, ale też wszystko co dzięki nadwyżkom produkcji od czasu rewolucji agrarnej udało się nam stworzyć, czyli instytucje społeczne, dobra intelektualne, religię etc.  obraca się przeciwko nam, wymyka się spod kontroli. Towarem jest praca, sam pracownik jest towarem, towarem wreszcie stają się zasoby konieczne do przeżycia, wszystko sprzedawane wedle reguł rynku. Praca zatem zamiast być ekspresją człowieka, zaspokojeniem potrzeby tworzenia, transformacji świata, stała się przymusem, aktem opresji dla samego robotnika. W konsekwencji robotnik może swoją sprawczość i wolność odnaleźć, zdaniem Marksa, tylko w czynnościach tak podstawowych jak “jedzenie, picie i płodzenie dzieci”.

Czy Big Law mówi cokolwiek o pracy w nowojorskich firmach prawniczych, w zespołach od M&A i rynków kapitałowych? Mówi wszystko czego nie warto wiedzieć, choć można się domyśleć będąc kiedyś w jakimkolwiek biurowcu: praca jest nudna, męcząca, niewdzięczna, alienująca, można ją wykonywać, bo dlaczego nie, z braku lepszego pomysłu, bo nie jest to wcale praca najgorsza jaką sobie można wyobrazić, w końcu dzieci w fabrykach w Bangladeszu są w sytuacji znacznie gorszej niż bohaterka Big Law, ale też po co mielibyśmy to robić jeśli nie musimy, skoro wszyscy zmierzamy do jednej mety w wyścigu o sukces życiowy, i ani najlepszy czas, ani najkrótsza droga nie są wcale miarą sukcesu, bo napis „meta” wisi na bramie cmentarza.

Książka nie oszczędza nam niestety happy endu i morału, że zawsze warto zmienić swoje życie i uciec od sukcesu, gdy się jest kobietą, bo to przecież nie dla nas, ten okropny męski świat wieżowców, cichych wind i obrotowych drzwi, bo przecież sens życia jest gdzie indziej, bo miłość jest za rogiem, bo warto mieć czas na życie i spotkać się z przyjaciółkami i poczytać literaturę dla dziewcząt.

Amazon reklamuje książkę, jako coś pomiędzy „One L” Turowa i „Diabłem ubierającym się u Prady”. „Diabła” nie czytałem, za to Turowa wiele razy i uważam, że nie powinno się go obrażać.

***
Lindsay Cameron “Big Law” (2015)
Ocena: 2/10 (z czego +2 za Marksa)

This entry was posted in any. Bookmark the permalink.

Comments are closed.