Choć czytanie dla samej przyjemności wydaje mi się najlepszym co można robić z wolnym czasem, to w pracy właśnie czytanie jest najbardziej przykrym i męczącym obowiązkiem jaki można sobie wyobrazić. Przynajmniej w pracy prawnika.
Każdemu wydaje się bowiem, że pisze znakomicie. Trafności tego przekonania przeczy codzienna udręka czytania tego co piszą inni. A to umowy na różne okazje i proponowane poprawki do tychże, a to projekty ustaw z uzasadnieniami, a to pisma stron i uzasadnienia wyroków, a to wreszcie monografie akademickie i siermiężne komentarze do ustaw. Wszystko bez wyjątku pisane nieporadnie, rozwlekle, banalnie, na kolanie i pretensjonalnie wystawia smutne świadectwo temu jak piszący myślą. Fatalne pisanie powinno być rzadkością u prawników, bo przecież piszą dużo i codziennie, więc można pomyśleć, że w miarę ćwiczenia umiejętności powinny się poprawiać. Nic bardziej mylnego.
Amerykańscy prawnicy piszą całkiem poprawne eseje, artykuły i książki, a niekiedy nawet błyskotliwe i znakomite. Zazwyczaj mają też dobrze napisane orzeczenia sądowe, choć z warstwą merytoryczną bywa różnie (a pewnie będzie coraz gorzej, bo już drugie miejsce w sądzie najwyższym obsadza niezrównany prezydent Trump intelektualistami ze swojego kręgu). Jeśli jednak ktoś przeczytał kilka dobrych orzeczeń amerykańskiego sądu najwyższego, to już nigdy nie będzie mógł czytać uzasadnień polskiego sądu konstytucyjnego (i nie mówię o obecnym TK, ale o jego “złotym wieku” czyli latach 1986 – 2015) bez melancholijnej rezygnacji na myśl o tym, że choć pismo na ziemiach polskich zagościło na stałe dobre kilkaset lat przed powstaniem USA, lecz jednak to my jesteśmy ciągle gdzieś na obrzeżach cywilizacji słowa pisanego.
Polscy prawnicy piszą tragicznie w każdym kontekście; bądźmy jednak szczerzy: bez czytania polskich orzeczeń sądowych, pism, artykułów, esejów, podręczników akademickich i komentarzy praktycznych, a nawet gazet codziennych, człowiek może żyć wygodnie, dostatnio i pogodnie, a zaoszczędzony czas poświęcić na delektowanie się stylem Richarda Posnera. Nie da się jednak pracować na swój chleb powszedni nie mając do czynienia ciągle z umowami: a to kartkowaną w windzie, leżącą na biurku, albo na kolanach w samolocie; umowami – tymi opasłymi i rozwlekłymi bestiami z papieru, które straszą nie tylko ogromem i nadmiarem, lecz więcej – nieporadną, nachalną, pompatyczną, archaiczną angielszczyzną.
Oto jest nasze cierpienie codzienne, które zadajemy sobie nawzajem – okropne anglosaskie umowy pisane słowami, których używa się bez zrozumienia. Koszmarne umowy wszyscy piszą tak samo – bez wyjątku – absolwent Yale czy wydziału prawa podrzędnego uniwersytetu w Niemczech, Polsce czy Serbii. Prawnicy z Europy Wschodniej do staroangielskich zaklęć, które mamroczą bez zrozumienia, dodają w bonusie własne błędy gramatyczne.
Czy można coś z tym zrobić, czy już machnąć ręką, myśleć o emeryturze i czekać na chwilę, w której pisaniem i negocjowaniem umów dla biznesu zajmie się Sztuczna Inteligencja? Warto jak myślę przestać dręczyć innych: posprzątać biurko, nauczyć się pisać i nie przykładać już ręki do powodzi niechlujnie pisanych bzdur. Jeśli bowiem umiejętność pisania się upowszechni, będzie nam wszystkim na co dzień lżej czytać.
Zatem skoro wiemy, że chcemy pisać znakomicie to co teraz, dokąd po naukę? Można uczyć się od innych prawników, trzeba tylko uważać od kogo. Bezpiecznie jest korzystać z rad, których od lat udziela Kenneth Adams – amerykański prawnik, guru i orędownik prostoty. Pierwszy i jedyny, od lat mówi wprost, że król jest nagi, a język amerykańskich i międzynarodowych kontraktów to pretensjonalny bełkot. Napisał świetny poradnik „A Manual of Style for Contract Drafting”, od kilkunastu lat pisze bloga.
Miałem kilka lat temu przyjemność wziąć udział w jego seminarium, o użyciu języka w kontraktach (a w zasadzie jasnego pisania) w nieco brutalistycznej scenerii polerowanego betonu i sztucznych wydm na Jutlandii, której sam Adams nie mógł się nachwalić na swoim blogu (budynek biurowy przypominający Tate Gallery ale ładniejszy). Spotkanie z Adamsem było pouczające, ale i nieco sentymentalne, bo byłem już od lat jego naprawdę wiernym czytelnikiem.
Adams powiada tak: “Tradycyjne przygotowanie umów obejmuje pewną kombinację improwizacji, polegania na konwencjonalnej wiedzy oraz funkcji kopiuj-wklej. W rezultacie umowy są generalnie pełne archaizmów, powtórzeń, przypadkowych struktur czasownikowych, nieporozumień i innych niedociągnięć. Dysfunkcyjne zastosowania sprawiają, że z umową trudniej pracować i stwarzają ryzyko pomyłek, tak jak wadliwe cegły, stal i drewno zagrażają integralności budynku.” Jego zdaniem źródłem problemu jest tradycjonalizm, bezmyślność i lenistwo („zawsze tak pisaliśmy i było dobrze”, „po co zmieniać sprawdzone wzory”, „prawo to sztuka”, „język prawniczy może się wydawać niezrozumiały, ale jest przecież precyzyjny”), a wystarczy pisać jasno, bez archaizmów (których i tak nikt nie rozumie, a w Europie Wschodniej nikt też ich nie potrafi wymówić) i standardowym językiem, bez nieznanych terminów, precyzyjnie – unikając powtórzeń, opowiadania historii i prowadzenia perswazji, wreszcie – zwięźle.
Dla uczestnika ciągnących się w nieskończoność narad i negocjacji, bywalca sal konferencyjnych od Edynburga, Rzymu, Londynu i Paryża, przez Sztokholm, Genuę, Kopenhagę i Tallin, po Hamburg, Pragę, Ałmaty i Warszawę, uwagi Adamsa brzmią odkrywczo, jak powiew świeżego powietrza w dusznym biurze. (Brzmi to jakbym naśladował manierę ostatnich wpisów Rafała Trzaskowskiego, lecz podobieństwo stylu jest zupełnie niezamierzone. Widocznie łączy nas więcej niż bym miał odwagi sam przed sobą przyznać).
Naturalnie z całego serca polecam blog i podręcznik Adamsa, ale polecam też rozwadze każdego piszącego na co dzień prawnika żeby sięgnąć głębiej. Bo gdyby tak stylu, wyrazistości i jasności, rezygnowania ze wszystkiego co zbędne uczyć się od zapomnianych poetów awangardowych?
Jeśli się zastanowić, to Ken Adams nie mówi nam nic odkrywczego. To samo mówił sto lat temu Ezra Pound.
W marcu 1913, w szóstym numerze powstałego ledwie pół roku wcześniej pisma poetyckiej bohemy z Chicago (jak to egzotycznie brzmi!) ukazującego się pod banalnym i rzeczowym tytułem „Poetry. A Magazine of Verse”, dwóch niedoszłych poetów publikuje lekkie w formie, lecz kategoryczne w wymowie, krótkie mini-eseje w dziale “komentarze redakcyjne”. Mini-eseje brzmi może nieco zbyt pompatycznie, ale manifest brzmi jeszcze gorzej, a wytyczne dla autorów z kolei zbyt biurokratycznie, zbyt odlegle właśnie od konwencji manifestu anty-poetyckiego. Magazyn ten ukazuje się nadal, pod nieznacznie zmienionym, nieco lżejszym tytułem „Poetry Magazine”. Wszystkie numery można przeczytać online.
Piszą do nas – poetów, dziennikarzy politycznych i sportowych, autorów listów miłosnych i orzeczeń sądów konstytucyjnych, wreszcie do najzwyklejszych prawników wertujących grube umowy; piszą do nas sprzed stu pięciu lat panowie – Frank Stewart Flint (kiedyś niszowy i mało znany, a dziś nieznany zupełnie) i Ezra Pound (dzisiaj zapomniany, a wówczas jeszcze nieznany; polskiemu czytelnikowi przedstawi go w 1983 Tadeusz Różewicz w wierszu „Jestem nikt”, jako szaleńca i ofiarę megalomanii, okrucieństwa wojennych zwycięzców i własnej fascynacji antyczną poezją).
Pierwszy zabiera głos Flint w mini-eseju „Imagisme” („Imagizm”), a zaraz za nim Ezra Pound w “A Few Don’ts by an Imagiste” (“Parę zakazów imagisty”)Flint dystansuje się od współczesnych, mówi nie jesteśmy jakimiś tam postimpresjonistami ani futurystami, myślimy o ich nieudaczności z dystansem, nie wołamy o manifest nowego, ani o rewolucję, głośno i wyraźnie mówimy aby wrócić do pisania prostego, zgodnego z tradycją antyczną.
Oto wszystkie przykazania Flinta:
- [pisać należy] Traktując bezpośrednio „przedmiot”, obiektywną czy subiektywną.
- Nie używać absolutnie żadnego słowa, które nie przyczynia się do przedstawienia.
- Jeśli chodzi o rytm: tworzyć w sekwencji muzycznej frazy, a nie w sekwencji taktomierza.
Pound ma dla nas więcej rad. Czy może ma jedną radę, ale przedstawia ją na wiele sposobów, żeby każdy dobrze zrozumiał:
„Nie używaj nadmiaru słów, żadnego przymiotnika, który by czegoś nie ujawniał.
Nie używaj takiego wyrażenia jak “mroczne krainy spokoju”. Przytępia obraz. Miesza abstrakcję z konkretem. Pochodzi z niezdania sobie sprawy przez pisarza, że naturalny przedmiot zawsze jest odpowiednim symbolem.
Bój się abstrakcji. Nie powtarzaj w przeciętnym wersie tego co już napisano dobrą prozą. Nie myśl, że ktokolwiek inteligentny da się zwieść, gdy starasz się wykręcić od trudności niewypowiedzialnie trudnej sztuki pisania dobrej prozy, dzieląc swoją kompozycję na długość linijek.
Czym dziś zmęczony jest ekspert, publiczność będzie zmęczona jutro.
Nie wyobrażaj sobie, że sztuka poezji jest w czymkolwiek prostsza niż sztuka muzyki, albo że mógłbyś zadowolić znawcę nim włożysz tyleż wysiłku w sztukę wierszowania co przeciętny nauczyciel gry na fortepianie wkłada w muzykę.
Nie używaj żadnego ozdobnika, albo używaj dobrego.
Nie bądź wizjonerem – zostaw to autorom drobnych esejów filozoficznych. Nie bądź opisowy; pamiętaj, że malarz może opisać krajobraz znacznie lepiej niż ty, i że musi o nim wiedzieć znacznie więcej.
Uwzględnij raczej styl naukowca niż styl agencji reklamowej w służbie nowego mydła.
Naukowiec nie oczekuje, że zostanie uznany za wielkiego naukowca, dopóki czegoś nie odkryje. Zaczyna od nauki tego, co już odkryto. Idzie z tego miejsca naprzód. Nie ufa temu że jest osobiście czarujący. Nie spodziewa się, że znajomi będą oklaskiwać jego wstępne osiągnięcia.
Początkujący w poezji niestety nie są zamykani w określonym i rozpoznawalnym pokoju klasowym. Szwendają się wszędzie. Czy można się zatem dziwić, że opinii publicznej poezja jest obojętna?
W skrócie, zachowuj się jak muzyk, jak dobry muzyk, gdy zajmujesz się tą frazą swojej sztuki, która ma dokładny odpowiednik w muzyce. Rządzą się one tymi samymi prawami, a ciebie nie obowiązują żadne inne.
Naturalnie twoja struktura rytmiczna nie powinna niszczyć kształtu twoich słów, ich naturalnego dźwięku ani ich znaczenia. Jest nieprawdopodobne, aby na początku można było uzyskać strukturę rytmiczną wystarczająco silną, aby znacząco na nie wpłynąć, choć możesz paść ofiarą wszelkiego rodzaju fałszywych zatrzymania z powodu końca wersu albo pauzy pośrodku.
[tłumaczenie własne; uprzejmie proszę wybaczać błędy – MK]
W kwietniowym numerze tego samego roku, ukazuje się kilka wierszy Pounda, w tym słynny „Na stacji metra” – modelowy utwór imagistyczny, krótki, zwięzły, bez czasownikowy, przywodzący dzisiejszemu odbiorcy na myśl haiku, nieznane jeszcze wtedy w świecie czytelniczym Zachodu.
In a Station of the Metro
The apparition of these faces in the crowd:
Petals on a wet, black bough.
Na stacji metra
Zwidzenie się tych twarzy w tłumie:
Płatki na mokrej, czarnej gałęzi.
[tłumaczenie własne; „apparition” dzieli tłumaczy – jedni idą w kierunku nadprzyrodzonej „zjawy”, niczym przedstawienia Dziadów na peronie warszawskiego metra, inni w kierunku „ukazania się”, które niby nawiązuje do łacińskiego źródła, ale wydaje mi się zanadto banalne]
Czy można dostać lepsze wskazówki?