Przez ostatnie parę lat pisałem na blogu rzadko, a i to tylko dziwne rzeczy (na marginesie – odmierzanie czasu na blogu w latach brzmi niepokojąco). Zaczęło się niewinnie jakoś w 2013, od tego, że opera, feminizm i prawo konstytucyjne są ciekawsze niż inne sprawy. Mijają dwa lata i zamiast pisać o patentach w Chinach, przechodzę do żartów z sędziego i kawalera pewnego orderu obcego mocarstwa. Nikt z nas jeszcze nie wie, że sędzia i kawaler będzie niedługo mówił o strzeżeniu jak źrenicy nie tylko wolności religii, ale też demokracji i porządku konstytucyjnego w ogóle, co sprawi, że stanie się ikoną obrony tychże, jednak potem zostanie zapomniany, bo zawsze są przecież pilniejsze sprawy niż pamiętanie wczorajszej ikony. Później dzielę się refleksją, że nie warto głosować bo zawsze, ale to zawsze, będzie jak zwykle, choć tym razem było z wyborami nieco mniej zwykle. Ale ogólna myśl – że oto z demokracją pośrednią, która jako podstawowym instrumentem posługuje się wyborem między gotowymi zestawami (przypominającymi niesmaczne zestawy lunchowe), zmuszając nas do przyjęcia zdefiniowanych z góry zestawów (poglądów i kompetencji potencjalnych reprezentantów) jest coś fundamentalnie nie w porządku – pozostaje aktualna po rozmaitych wyborach w ostatnich latach w Europie i na świecie (głosujesz, czy nie – największa radość jaka może kogoś spotkać to wygrana Corbyna z May, Clinton z Trumpem, czy Petru z Dudą). Potem poszło już z górki – mijają kolejne dwa lata i wiadomo nie tylko co myślę o wyborach i orderach obcych mocarstw, ale też co mi się ostatnio śniło i gdzie piłem kawę w Chinach. Myślę, że czas ten trend „hej, napiszę coś dziwnego” odwrócić. Może nie jakoś radykalnie odwracać, może za dużo powiedziane, ale powiedzmy – choćby przyhamować. Ekscentryczne wpisy na blogu nie znaczyły oczywiście, żebym się jakoś znacząco zapuścił intelektualnie. Wręcz przeciwnie – perypetie, mieszczańska melancholia i kryzys wieku średniego zawsze sprzyjają lekturze. Zatem o książkach!
Późną jesienią 2016 prowadziłem zajęcia na studiach azjatyckich o chińskim prawie, co przy okazji układania syllabusa i listy lektur dla studentów skłoniło mnie żeby przeczytać samemu coś nowego i odświeżyć stare i dobre pozycje. W chińskiej kulturze prawnej i gospodarce sporo się dzieje i sporo się o nich pisze. Mam trzy nowe rekomendacje, dwie prawnicze i jedną kulturowo-polityczno-gospodarczą. Zacznę od tej ostatniej, bo chyba najciekawsza. Tytuł mówi wszystko o książce – China’s Silent Army: The Pioneers, Traders, Fixers and Workers Who Are Remaking the World in Beijing’s Image. Hiszpańscy dziennikarze tropią chińskie wpływy na świecie, głównie w krajach rozwijających się, w których Chiny starają się zyskać wpływy i dostęp do zasobów (nie tylko złóż, ale i ziemi uprawnej, wody, miejsca do życia), inwestując setki miliardów dolarów w kilka lat. Książka odmalowuje obraz nowego świata, w którym wracają schematy kolonialne, w którym kiedyś przyjdzie zapłacić rachunek za zniszczenie środowiska, rozpad społeczności i gospodarek, a wreszcie za urażoną dumę Zachodu, ale na razie trzeba w nim nauczyć się funkcjonować. Obowiązkowo. Druga to książka z dziedziny, o której od lat pisze się dużo i ostatnio dość popularnym w kontekście antyglobalizmu i kryzysu kapitalizmu – międzynarodowej ochronie inwestycji (BIT-y itd.). Pozycja o tyle ciekawa, że napisana przez chińskiego prawnika, z perspektywy Chin, nie jako kraju przyjującego inwestorów, ale z którego pochodzą inwestycje: Wang Guiguo, Chinese Perspectives on International Investment Law. Trzecia to monografia o czynnikach modernizacji chińskiego prawa w ostatnich latach, wychodząca poza znane i oczywiste słowa-klucze “tradycja, gospodarka rynkowa, prawo, stabilność, rozwój, rynek (aha, już było)“. Stara się oddać szerszą niż tylko rynkowa/gospodarcza perspektywa i stawia pytania o to co dalej, jakich kierunków modernizacji prawa należy się spodziewać. Czy będziemy świadkami narodzin chińskiego prawa konstytucyjnego (takiego z prawdziwego zdarzenia)? Jianfu Chen, Chinese Law – Context and Transformation
Tyle o Chinach. Witając w Wietnamie rok 2017 z tropikalnej wyspy niedaleko granicy z Kambodżą oraz z widokiem z hotelu na przestwór oceanu, zacząłem czytać Smutek wojny (Bao Ninh, The Sorrow of War). W zasadzie to czytałem ją po raz drugi, ale tego nie wiedziałem i byłem oczarowany jak nowością. Dwadzieścia lat wcześniej musiałem już tą książkę przeczytać, choć tego pamiętałem, ale znalazłem niedawno swój ewidentnie przeczytany egzemplarz papierowego wydania po polsku (w starym domu). Przeczytanie wszystkich wartościowych książek przed śmiercią staje się więc jeszcze trudniejszym zadaniem, skoro człowiek co przeczyta to od razu zapomina. Bao Ninh napisał książkę równo trzydzieści lat temu, podobno jako jakąś pracę dyplomową, a kilkanaście lat po wojnie, w której uczestniczył początkowo jako nastoletni żołnierz. Ukazała się w Wietnamie i później wszędzie indziej na początku lat 90’tych, wzbudzając zainteresowanie, a może nawet entuzjazm, w samym Wietnamie i wśród amerykańskich weteranów, ale też u czytelników w Europie. Przed tą książką i przed odwiedzeniem Wietnamu tematyka ta była dla mnie zawsze niezmiernie nużąca, estetycznie i intelektualnie – filmy są koszmarne, czy to te prostackie, propagandowe, czy te intelektualne, kontrkulturowe i rozliczeniowe, książki o wojnie, jak to o każdej wojnie – piekielnie nudne. Z dominującym tanim, pretensjonalnym i fałszwym obrazem wojny wietnamskiej w kulturze popularnej rozprawia się amerykański pisarz (i profesor) o myląco wietnamskim nazwisku – Viet Thanh Nguyen w Sympatyku (inna rewelacyjna książka, jak Graham Greene, tylko lepsza, o tożsamości chyba najbardziej). Wracając do Smutku wojny – zaczyna się pięknie i melancholijnie, jak przystało na książkę o śmierci, wojnie i utracie nadziei:
„Smutek wojny w sercu żołnierza w dziwny sposób przypomina smutek miłości. To był ten sam rodzaj nostalgii, jaki spływa na cały świat o zmierzchu. To była niedola, żal i ból, które kierują myśli ku przeszłości. Smutku pola bitwy nie da się zazwyczaj odnieść do jakiegoś konkretnego wydarzenia czy nawet pojedynczej osoby. Jeśli skupisz uwagę na jednym wydarzeniu, wkrótce zamieni się on w rozdzierający ból. Toteż szczególnie ważne było, aby nie myśleć, o ile to możliwe, o zmarłych”.
Wojna jako nostalgia… Bao Ninh nie napisał od tego czasu nic więcej – widziałem wywiad z nim w Guardianie sprzed kilkunastu lat, w którym mówi, że owszem próbował pisać, nawet napisał coś, ale z wydawaniem tego się nie spieszy, bo stracił płynność pisania.
Smutek wojny jest pozycją obowiązkową w anglojęzycznych księgarniach i sklepach z pamiątkami w Wietnamie, w tym w sklepiku zaaranżowanym w słynnym więzieniu Hoa La w Hanoi (nazywanym żartobliwie przez amerykańskich więźniów Hilton Hanoi, stąd hotel tej sieci nazwano później Hilton Hanoi Opera). Więzienie jest w centrum, w zasadzie wśród bloków mieszkalnych, przy zwykłej ulicy. Można tam dojść piechotą ze świątyni Konfucjusza (myląca nazwa, bo to bardziej nasze Collegium Maius niż Kościół Mariacki, gdyby Hanoi porównywać do Krakowa – co ma sens, bo dzielnica francuska całkiem przypomina Kazimierz). W każdym razie Smutek wojny był na poczesnym miejscu w sklepiku z pamiątkami.
Więzienie zbudowali Francuzi, zachowała się po nich gilotyna i nad wyraz surowe wyposażenie (cele, betonowe łóżka i kajdany). Więziono tam najpierw wietnamskich komunistów i wykonywano na nich egzekucje, a potem gdy komuniści doszli do władzy, zapewne w więzieniu znaleźli się ich przeciwnicy (choć po francuskich więźniach nie ma śladu), ale prawdziwą sławę zyskało dopiero w czasiw wojny, przez amerykańskich więźniów wojennych (schwytanych żołnierzy; jednym z najbardziej znanych więźniów był senator McCain, konkurent Obamy w wyborach 2008). Zaskakująca jest nieco lokalizacja: zawsze sobie wyobrażałem, że pojmanych żołnierzy trzyma się w jakichś obozach na uboczu, a nie w środku miasta, ale najwyraźniej w Hanoi tak było wszystkim wygodniej. Więzienie ma wśród amerykańskich weteranów i fanów wojny znaczenie kultowe – wspomnienia książkowe, słynny film (udręka w oglądaniu, moim zdaniem), internetowe fora dyskusyjne.
Przez więzienie, jak to przez atrakcję turystyczna, przetacza się mnóstwo zwiedzających. Może nie tłum, ale w niektórych miejscach – ekspozycjach, ciasnych korytarzach idzie się noga za nogą. Ten tłum trochę przeszkadza, bo odbiera miejscu grozę, ale i tak w niektóre miejsca turyści boją się wchodzić. Niektóre cele są otwarte, a przy drzwiach zawsze kilka nazwisk znanych wietnamskich towarzyszy, którzy w tej celi siedzieli zanim umarli albo uciekli. Cele są puste, z rzadka ktoś wkłada głowę albo robi zdjęcie, ale w sumie nie ma po co bo w środku ciemno i ponuro. Więc jestem w środku, siedzę na betonowym łóżku (spodziewam się, że dawniej był tu jakiś siennik, ale może nie), opieram plecy o ścianę, patrzę w górę, na małe okno pod sufitem, przez które wpada trochę światła, na tyle żeby się na niczym nie potknąć. Zastanawiam się jak to jest gdy z całego życia, z niezmiernego bogactwa codziennych bodźców, wrażeń, drobnych przyjemności i przykrości zostaje tylko tyle – cela, betonowe łóżko, niewiadoma co dalej, gdy jesteśmy zredukowani do ciemności, samotności i strachu, czy łapiemy się nadziei, czy narzekamy, czy umieramy ze strachu, czy zapadamy się w rozpacz, czy kontemplujemy płynący czas, czy wszystko to się dzieje z nami po kolei. Jest w tym miejscu groza śmierci i groza niewoli, ale jest też żal i spokój (może tak jest w każdym miejscu, w którym nie ma wifi ani światła) i smutek w tym miejscu to też nostalgia, to od razu tęsknota za tym smutkiem, żeby nie zniknął, żeby nie zostawił nas całkiem samych. Więc Smutek wojny w sklepiku był bardziej na miejscu niż mogłoby się wydawać.
***
Więzienie