Kto nauczy prawnika pisać?

Choć czytanie dla samej przyjemności wydaje mi się najlepszym co można robić z wolnym czasem, to w pracy właśnie czytanie jest najbardziej przykrym i męczącym obowiązkiem jaki można sobie wyobrazić. Przynajmniej w pracy prawnika.

Każdemu wydaje się bowiem, że pisze znakomicie. Trafności tego przekonania przeczy codzienna udręka czytania tego co piszą inni. A to umowy na różne okazje i proponowane poprawki do tychże, a to projekty ustaw z uzasadnieniami, a to pisma stron i uzasadnienia wyroków, a to wreszcie monografie akademickie i siermiężne komentarze do ustaw. Wszystko bez wyjątku pisane nieporadnie, rozwlekle, banalnie, na kolanie i pretensjonalnie wystawia smutne świadectwo temu jak piszący myślą. Fatalne pisanie powinno być rzadkością u prawników, bo przecież piszą dużo i codziennie, więc można pomyśleć, że w miarę ćwiczenia umiejętności powinny się poprawiać. Nic bardziej mylnego.

Amerykańscy prawnicy piszą całkiem poprawne eseje, artykuły i książki, a niekiedy nawet błyskotliwe i znakomite. Zazwyczaj mają też dobrze napisane orzeczenia sądowe,  choć z warstwą merytoryczną bywa różnie (a pewnie będzie coraz gorzej, bo już drugie miejsce w sądzie najwyższym obsadza niezrównany prezydent Trump intelektualistami ze swojego kręgu). Jeśli jednak ktoś przeczytał kilka dobrych orzeczeń amerykańskiego sądu najwyższego, to już nigdy nie będzie mógł czytać uzasadnień polskiego sądu konstytucyjnego (i nie mówię o obecnym TK, ale o jego “złotym wieku” czyli latach 1986 – 2015) bez melancholijnej rezygnacji na myśl o tym, że choć pismo na ziemiach polskich zagościło na stałe dobre kilkaset lat przed powstaniem USA, lecz jednak to my jesteśmy ciągle gdzieś na obrzeżach cywilizacji słowa pisanego.

Polscy prawnicy piszą tragicznie w każdym kontekście; bądźmy jednak szczerzy: bez czytania polskich orzeczeń sądowych, pism, artykułów, esejów, podręczników akademickich i komentarzy praktycznych, a nawet gazet codziennych, człowiek może żyć wygodnie, dostatnio i pogodnie, a zaoszczędzony czas poświęcić na delektowanie się stylem Richarda Posnera. Nie da się jednak pracować na swój chleb powszedni nie mając do czynienia ciągle z umowami: a to kartkowaną w windzie,  leżącą na biurku, albo na kolanach w samolocie; umowami – tymi opasłymi i rozwlekłymi bestiami z papieru, które straszą nie tylko ogromem i nadmiarem, lecz więcej – nieporadną, nachalną, pompatyczną, archaiczną angielszczyzną.

Oto jest nasze cierpienie codzienne, które zadajemy sobie nawzajem – okropne anglosaskie umowy pisane słowami, których używa się bez zrozumienia. Koszmarne umowy wszyscy piszą tak samo – bez wyjątku – absolwent Yale czy wydziału prawa podrzędnego uniwersytetu w Niemczech, Polsce czy Serbii. Prawnicy z Europy Wschodniej do staroangielskich zaklęć, które mamroczą bez zrozumienia, dodają w bonusie własne błędy gramatyczne.

Czy można coś z tym zrobić, czy już machnąć ręką, myśleć o emeryturze i czekać na chwilę, w której pisaniem i negocjowaniem umów dla biznesu zajmie się Sztuczna Inteligencja? Warto jak myślę przestać dręczyć innych: posprzątać biurko, nauczyć się pisać i nie przykładać już ręki do powodzi niechlujnie pisanych bzdur. Jeśli bowiem umiejętność pisania się upowszechni, będzie nam wszystkim na co dzień lżej czytać.

Zatem skoro wiemy, że chcemy pisać znakomicie to co teraz, dokąd po naukę? Można uczyć się od innych prawników, trzeba tylko uważać od kogo. Bezpiecznie jest korzystać z rad, których od lat udziela Kenneth Adams – amerykański prawnik, guru i orędownik prostoty. Pierwszy i jedyny,  od lat mówi wprost, że król jest nagi, a język amerykańskich i międzynarodowych kontraktów to pretensjonalny bełkot. Napisał świetny poradnik A Manual of Style for Contract Drafting, od kilkunastu lat pisze bloga.

Miałem kilka lat temu przyjemność wziąć udział w jego seminarium, o użyciu języka w kontraktach (a w zasadzie jasnego pisania) w nieco brutalistycznej scenerii polerowanego betonu i sztucznych wydm na Jutlandii, której sam Adams nie mógł się nachwalić na swoim blogu (budynek biurowy przypominający Tate Gallery ale ładniejszy). Spotkanie z Adamsem było pouczające, ale i nieco sentymentalne, bo byłem już od lat jego naprawdę wiernym czytelnikiem.

Adams powiada tak: “Tradycyjne przygotowanie umów obejmuje pewną kombinację improwizacji, polegania na konwencjonalnej wiedzy oraz funkcji kopiuj-wklej. W rezultacie umowy są generalnie pełne archaizmów, powtórzeń, przypadkowych struktur czasownikowych, nieporozumień i innych niedociągnięć. Dysfunkcyjne zastosowania sprawiają, że z umową trudniej pracować i stwarzają ryzyko pomyłek, tak jak wadliwe cegły, stal i drewno zagrażają integralności budynku.” Jego zdaniem źródłem problemu jest tradycjonalizm, bezmyślność i lenistwo („zawsze tak pisaliśmy i było dobrze”, „po co zmieniać sprawdzone wzory”, „prawo to sztuka”, „język prawniczy może się wydawać niezrozumiały, ale jest przecież precyzyjny”), a wystarczy pisać jasno, bez archaizmów (których i tak nikt nie rozumie, a w Europie Wschodniej nikt też ich nie potrafi wymówić) i standardowym językiem, bez nieznanych terminów, precyzyjnie – unikając powtórzeń, opowiadania historii i prowadzenia perswazji, wreszcie – zwięźle.

Dla uczestnika ciągnących się w nieskończoność narad i negocjacji, bywalca sal konferencyjnych od Edynburga, Rzymu, Londynu i Paryża, przez Sztokholm, Genuę, Kopenhagę i Tallin, po Hamburg, Pragę, Ałmaty i Warszawę, uwagi Adamsa brzmią odkrywczo, jak powiew świeżego powietrza w dusznym biurze. (Brzmi to jakbym naśladował manierę ostatnich wpisów Rafała Trzaskowskiego, lecz podobieństwo stylu jest zupełnie niezamierzone. Widocznie łączy nas więcej niż bym miał odwagi sam przed sobą przyznać).

Naturalnie z całego serca polecam blog i podręcznik Adamsa, ale polecam też rozwadze każdego piszącego na co dzień prawnika żeby sięgnąć głębiej. Bo gdyby tak stylu, wyrazistości i jasności, rezygnowania ze wszystkiego co zbędne uczyć się od zapomnianych poetów awangardowych?

Jeśli się zastanowić, to Ken Adams nie mówi nam nic odkrywczego. To samo mówił sto lat temu Ezra Pound.

W marcu 1913, w szóstym numerze powstałego ledwie pół roku wcześniej pisma poetyckiej bohemy z Chicago (jak to egzotycznie brzmi!) ukazującego się pod banalnym i rzeczowym tytułem „Poetry. A Magazine of Verse”, dwóch niedoszłych poetów publikuje lekkie w formie, lecz kategoryczne w wymowie, krótkie mini-eseje w dziale “komentarze redakcyjne”. Mini-eseje brzmi może nieco zbyt pompatycznie, ale manifest brzmi jeszcze gorzej, a wytyczne dla autorów z kolei zbyt biurokratycznie, zbyt odlegle właśnie od konwencji manifestu anty-poetyckiego. Magazyn ten ukazuje się nadal, pod nieznacznie zmienionym, nieco lżejszym tytułem „Poetry Magazine”. Wszystkie numery można przeczytać online.

Piszą do nas – poetów, dziennikarzy politycznych i sportowych, autorów listów miłosnych i orzeczeń sądów konstytucyjnych, wreszcie do najzwyklejszych prawników wertujących grube umowy; piszą do nas sprzed stu pięciu lat panowie – Frank Stewart Flint (kiedyś niszowy i mało znany, a dziś nieznany zupełnie) i Ezra Pound (dzisiaj zapomniany, a wówczas jeszcze nieznany; polskiemu czytelnikowi przedstawi go w 1983 Tadeusz Różewicz w wierszu „Jestem nikt”, jako szaleńca i ofiarę megalomanii, okrucieństwa wojennych zwycięzców i własnej fascynacji antyczną poezją).

Pierwszy zabiera głos Flint w mini-eseju „Imagisme” („Imagizm”), a zaraz za nim Ezra Pound w “A Few Don’ts by an Imagiste” (“Parę zakazów imagisty”)Flint dystansuje się od współczesnych, mówi nie jesteśmy jakimiś tam postimpresjonistami ani futurystami, myślimy o ich nieudaczności z dystansem, nie wołamy o manifest nowego, ani o rewolucję, głośno i wyraźnie mówimy aby wrócić do pisania prostego, zgodnego z tradycją antyczną.

Oto wszystkie przykazania Flinta:

  1. [pisać należy] Traktując bezpośrednio „przedmiot”, obiektywną czy subiektywną.
  2. Nie używać absolutnie żadnego słowa, które nie przyczynia się do przedstawienia.
  3. Jeśli chodzi o rytm: tworzyć w sekwencji muzycznej frazy, a nie w sekwencji taktomierza.

Pound ma dla nas więcej rad. Czy może ma jedną radę, ale przedstawia ją na wiele sposobów, żeby każdy dobrze zrozumiał:

„Nie używaj nadmiaru słów, żadnego przymiotnika, który by czegoś nie ujawniał.

Nie używaj takiego wyrażenia jak “mroczne krainy spokoju”. Przytępia obraz. Miesza abstrakcję z konkretem. Pochodzi z niezdania sobie sprawy przez pisarza, że naturalny przedmiot zawsze jest odpowiednim symbolem.

Bój się abstrakcji. Nie powtarzaj w przeciętnym wersie tego co już napisano dobrą prozą. Nie myśl, że ktokolwiek inteligentny da się zwieść, gdy starasz się wykręcić od trudności niewypowiedzialnie trudnej sztuki pisania dobrej prozy, dzieląc swoją kompozycję na długość linijek.

Czym dziś zmęczony jest ekspert, publiczność będzie zmęczona jutro.

Nie wyobrażaj sobie, że sztuka poezji jest w czymkolwiek prostsza niż sztuka muzyki, albo że mógłbyś zadowolić znawcę nim włożysz tyleż wysiłku w sztukę wierszowania co przeciętny nauczyciel gry na fortepianie wkłada w muzykę.

Nie używaj żadnego ozdobnika, albo używaj dobrego.

Nie bądź wizjonerem – zostaw to autorom drobnych esejów filozoficznych. Nie bądź opisowy; pamiętaj, że malarz może opisać krajobraz znacznie lepiej niż ty, i że musi o nim wiedzieć znacznie więcej.

Uwzględnij raczej styl naukowca niż styl agencji reklamowej w służbie nowego mydła.

Naukowiec nie oczekuje, że zostanie uznany za wielkiego naukowca, dopóki czegoś nie odkryje. Zaczyna od nauki tego, co już odkryto. Idzie z tego miejsca naprzód. Nie ufa temu że jest osobiście czarujący. Nie spodziewa się, że znajomi będą oklaskiwać jego wstępne osiągnięcia.

Początkujący w poezji niestety nie są zamykani w określonym i rozpoznawalnym pokoju klasowym. Szwendają się wszędzie. Czy można się zatem dziwić, że opinii publicznej poezja jest obojętna?

W skrócie, zachowuj się jak muzyk, jak dobry muzyk, gdy zajmujesz się tą frazą swojej sztuki, która ma dokładny odpowiednik w muzyce. Rządzą się one tymi samymi prawami, a ciebie nie obowiązują żadne inne.

Naturalnie twoja struktura rytmiczna nie powinna niszczyć kształtu twoich słów, ich naturalnego dźwięku ani ich znaczenia. Jest nieprawdopodobne, aby na początku można było uzyskać strukturę rytmiczną wystarczająco silną, aby znacząco na nie wpłynąć, choć możesz paść ofiarą wszelkiego rodzaju fałszywych zatrzymania z powodu końca wersu albo pauzy pośrodku.

[tłumaczenie własne; uprzejmie proszę wybaczać błędy – MK]

W kwietniowym numerze tego samego roku, ukazuje się kilka wierszy Pounda, w tym słynny „Na stacji metra” – modelowy utwór imagistyczny, krótki, zwięzły, bez czasownikowy, przywodzący dzisiejszemu odbiorcy na myśl haiku, nieznane jeszcze wtedy w świecie czytelniczym Zachodu.

In a Station of the Metro

The apparition of these faces in the crowd:

Petals on a wet, black bough.

Na stacji metra

Zwidzenie się tych twarzy w tłumie:

Płatki na mokrej, czarnej gałęzi.

[tłumaczenie własne; „apparition” dzieli tłumaczy – jedni idą w kierunku nadprzyrodzonej „zjawy”, niczym przedstawienia Dziadów na peronie warszawskiego metra, inni w kierunku „ukazania się”, które niby nawiązuje do łacińskiego źródła, ale wydaje mi się zanadto banalne]

Czy można dostać lepsze wskazówki?

Posted in any | Comments Off on Kto nauczy prawnika pisać?

Czy warto rozmawiać po drodze?

Raczej nie, ale bywają wyjątki. W zasadzie to nie lubię z nikim rozmawiać w podróży, tylko albo sobie rozmyślać (gapiąc się z pozoru bezmyślnie za okno), albo coś czytać, albo powiedzmy sobie szczerze po prostu spać. Jednak czasem wdaję się w rozmowę, ostatnio miałem trzy świetne pogawędki na trasie Warszawa – Budapeszt i z powrotem. Pierwsza z bardzo elokwentnym australijsko-hinduskim wykładowcą politologii o postmodernizmie, lewicy, postkolonialnej sprawiedliwości społecznej i nacjonalizmie – on gruby, ja gruby, więc w samolocie zagadałem „ale ciasno”, bo mi się wydał sympatyczny i chciałem żeby przesunął siatkę pod nogami. Druga z melancholijną intelektualistką rumuńsko-węgierską o obaleniu Ceausescu i węgierskich pisarzach (mój stały zestaw ulubieńców – Krudy, Marai, Esterhazy, Nadas); pretekstem była awantura z jakimś chamem, który na nią krzyczał, że nie wolno ruszać jego toreb z precjozami w schowku. Niedawno była trzecia z taksówkarzem, łączącym zamiłowanie do Węgier i melancholijną przenikliwość w sprawach polityki (jak również pewną nonszalancję w kwestii topografii Warszawy): mój rozmówca ceni PiS, bo dobrze rządzą i mają coś w rodzaju polityki demograficznej i sprawiedliwościowej (500+ i reprywatyzacja), ale za inne rzeczy ich nie ceni, cenił wcześniej PO, bo sprawnie rządzili, ale już ich nie ceni, bo nie mają wizji żadnej ani przywództwa, głosował na N ale się rozczarował ich bezideowością, druga kadencja PiS go nie przeraża, na Jakiego ani na Trzaskowskiego nie zagłosuje, bo pierwszy prostak, a drugi niemądry bufon i marzy mu się na prezydenta Warszawy Biedroń, bo to jak powiada byłaby najlepsza wizytówka Polski. Po czym pożegnał się ze mną komplementem, że kulturalny pasażer, z którym można pogadać trafia się raz na rok. I vice versa chciałoby się powiedzieć, choć przecież kulturalny kierowca trafie się znacznie częściej.

Posted in any | Comments Off on Czy warto rozmawiać po drodze?

Podróże, kawiarnie i cmentarze

Książki i podróże mocno się dla mnie łączą. Nawet gdy to podróże służbowe. Niewdzięczne siedzenie w ciasnych samolotach, chodzenie po lotniskach noga za nogą albo w pośpiechu, wyciąganie perfum, pasty do zębów i kremu do twarzy z walizki i paska ze spodni, czekanie w złości na spóźniające się samoloty – towarzyszy temu ciekawość celu podróży, miejsca nowego albo odwiedzanego cyklicznie, a ciekawości tej z kolei – chęć przeczytania czegoś o tymże miejscu. W samej mitrędze podróżowania odczuwa się potrzebę oswojenia tymczasowej przestrzeni wokół i szukanie komfortu w czymś znajomym, przyjaznym, interesującym – nie może się przydarzyć nic lepszego niż zatopienie w lekturze po drodze. W podróży największym wyzwaniem jest senność i chyba najgorszy jest tu samolot. Najprzyjemniej czyta się w pociągu, a nie najgorzej w komunikacji miejskiej, całkiem miło jest w obcym hotelu albo w parku, bywa, że uda się coś przeczytać w sali konferencyjnej, współczesnej świątyni biznesu, ale tu wrogiem bywa rozproszenie uwagi.

Książka w podróży to jednak nigdy nie będzie to przewodnik dla turystów, bo nie przepadam za nimi, oględnie mówiąc, za ich natrętnym, hurraoptymistycznym bzyczeniem „zobacz to, zobacz tamto”, pretensjonalną manierą wychwalania i polecania wszystkiego, terroryzowania listą obowiązkowych atrakcji, będących w istocie galerię smutnych, zapomnianych, trzeciorzędnych zabytków, za ich wyjątkowym pustosłowiem. Wyjątkiem są przewodniki zupełnie egzotyczne, po krainach i czasach już nieistniejących, jak przewodniki z końca XIX wieku, w których opis krajobrazu i dziełach sztuki przeplatają praktyczne uwagi o kolejach, kasach biletowych na dworcach, o parowcach na Dunaju, powozach, gościńcach, zajazdach i przeprawach przez rzekę.

Zawsze jednak lepszy niż najświetniejszy ilustrowany przewodnik będzie czarny berliński czy hamburski kryminał, z nazwami ulic i placów sprzed wojny, albo sztokholmski prowadzący stacjami metra, nazwami ulic i barami przy nich, albo melancholijna powieść budapesztańska z błąkaniem się w porannej mgle nad Dunajem i zapachem fiołków na Wzgórzu Gellerta. Lubię wreszcie dzienniki – osadzone w obcym miejscu i obcym czasie, które stają się w drodze niewymownie bliskie i niemal własne, bo bliskie sobie są losy obcych ludzi, wszystkie odgrywane według ledwie kilku schematów fabularnych – i tak miło się czyta, gdy Sandor Marai zanim przejdzie do smutnej refleksji nad bombardowaniami miasta, dzieli się swoją starością i znużeniem na pięćdziesiąt lat przed śmiercią, gdy zaczyna dzień od poranku w łaźni św. Łukasza i śniadania z zimną wędliną, żeby później żegnać się z księgozbiorem w mieszkaniu i zasłaniać okna kocami, rozmyślając co będzie z szybami i co z całym krajem, a wszystko to podczas oblężenia Budy w 1945, które minęło, a gruzów i trupów jakby nigdy nie było.

Przyjemnie czyta się też coś o podróży samej w sobie, jak doskonałe do pociągu książki podróżnicze Paula Theroux, najlepiej te kolejowe – „Wielki Bazar Kolejowy”, „Jechałem Żelaznym Kogutem”, „Pociąg Widmo do Gwiazdy Wschodu”. Theroux pisze o sobie i nam podobnych: „Podróżników zwykło się uważać za śmiałków, a przecież podróżowanie to tak naprawdę jeden z najbardziej leniwych sposobów spędzania czasu. Podróż to jednak nie tylko leniuchowanie, to cały złożony „proces” nieróbstwa, dzięki któremu możemy skupić uwagę bliskich na własnej nieobecności, zakłócając cudzą intymność i jawnie wykorzystując innych. (…) Pisarzy podróżników cechuje skłonność do generalizacji, wyciągania zbyt pochopnych wniosków, toteż ich dzieła to na ogół przegadane i pełne oczywistości powierzchowne monologi. Niebędąca niczym więcej jak tylko usankcjonowanym nudziarstwem relacja z podróży to najniższa forma literackiej masturbacji – nieuczciwe narzekactwo, artystowskie łgarstwo, pusty heroizm i choroba pozy – w dużej mierze naznaczonej syndromem Münchhausena. Rzecz jasna, o wiele trudniej jest zostać w domu, rozdawać uprzejmości i mierzyć się ze światem, tyle że to zbyt miałki materiał na książkę. Lepiej więc z pychą udawać awanturnika, szczycić się własnym istnieniem (…)” (cytat za polskim wydaniem, tłumaczenie Paweł Łopatka)

Unikam więc skwapliwie książek podróżniczych celebrytów, książek głupich, banalnych i prostackich, a to ze snobizmu i z szacunku dla przemijania: bo ileż jeszcze uda się przeczytać w życiu? – ledwie trzy, może cztery tysiące książek, zatem na Coelho, Pawlikowską i Cejrowskiego nie mam czasu, choćbym miał ochotę (inna rzecz, że ochoty też nie mam).

Podróż, im zbędniejsza tym bardziej sprzyja zainteresowaniu czymś niszowym, może nie dziwacznym, ale nieoczekiwanym – w ostatnich wycieczkach towarzyszy mi zbiór esejów węgierskich literaturoznawców pod redakcją Tibora Gintli, wydany jako tom ósmy serii Spectrum Hungarologicum (już tytuł serii wygląda zachęcająco) z jakże marzycielskim tytułem – „The Hungarian Writer of the Lost Time. Memory and Poetical Imitation in Krúdy Gyula’s Work” („Węgierski pisarz utraconego czasu. Pamięć i poetycka imitacja w dziełach Gyuli Krúdy ’ego”). Jednocześnie czytam poświęconą temuż Krúdy’emu powieść Sandora Marai – „Sindbad powraca do domu”, która stylizowana jest nieco na pisarstwo Krúdy ’ego, którego Marai znał, lubił i cenił, a może i trochę podziwiał, a trochę jest pisana prozą naturalistyczną, gdzie melancholijnemu światu przyglądamy się z dystansem. Marai urzekająco dedykuje wspomnianą powieść – nie pierwowzorowi bohatera, ale świadkom odchodzącego świata i życia zmarłego pisarza: „Restauratorom Kehlim, młodszemu Bródyemu, starszemu rudowłosemu kelnerowi, pisarzom, a także wszystkim tym kobietom, dżokejom, żeglarzom i dżentelmenom, którzy go znali i kochali, i opłakują świat, który odszedł wraz z nim.” (cytat za polskim wydaniem, tłumaczenie Teresa Worowska)

Nie zaryzykuję twierdzenia, że Krúdy  to mój ulubiony pisarz węgierski, bo z jego kilkudziesięciu powieści przeczytałem ledwie dwie, a i to pobieżnie; w ogóle węgierskich pisarzy znam niewielu i waham się między fascynacją Péterem Esterházym i Péterem Nádasem. Ale to Krúdy  wydaje mi się najznakomitszym przewodnikiem po mieście z czasów jego świetności, czy może raczej – z czasów gdy po świetności nastała tęsknota za złotymi dekadami przełomu wieków. Gdy mam przejść ulicą nazwaną na cześć nieznanego mi Węgra, wolę pójść ulicą Krúdy’ego.

Szukałem ledwie parę dni temu jego grobu na starym cmentarzu Kerepesi, bo tyle udało mi się ustalić z Wikipedii, że tam leży Gyula Krúdy i Dezső Kosztolányi, ale na grób tego drugiego już nie starczyło mi cierpliwości (dość powiedzieć, że sprawdziłem każdy grobowiec w „kwaterze artystów”). Spacerowałem zatem w upale po przepięknym cmentarzu, moim ulubionym chyba ze wszystkich cmentarzy. Przeczytałem o nim po raz pierwszy będąc w Budapeszcie kilka lat temu, w inne gorące lato i mieszkałem niedaleko, później zachwycał się tym cmentarzem Krzysztof Varga w którejś z książek, pewnie „Gulaszu z turula”, że to budapesztańskie Père Lachaise (paryski cmentarz ledwie 45 lat starszy). Jest jeszcze ładniejszy – to w zasadzie piękny park, dużo przestrzeni, żadnej ciasnoty ani tandety, kilka mauzoleów Węgrów z podręczników historii (do których z czasem nabrałem osobistego stosunku – jednych lubię, innych nie) i zwykle ładne, czasem zastanawiające, a czasem całkiem kiczowate rzeźby nagrobne – a to śpiący huzar w kamieniu, wśród drzew parku, pokłada się ukosem, jakby padł w walce, nierówno leży, wsparty na kamieniu, spokojny na twarzy zasnął myśląc o wolnej ojczyźnie, ręką jedną obejmuje sztandar. Albo żona kompozytora pozująca całkiem nago, stoi na palcach na piłce, można ją obejść dookoła w spokoju, w cieniu drzewa i kontemplować jej doskonałe ciało, całkiem nieśmiertelne. Do tego nieco mieszczańsko-religijnego banału, ale nie plastikowego tylko marmurowego – tu zafrasowany Jezus, tu śmierć, tam znowy anioł, tu majestatyczny zmarły. Rzeczywistość cmentarna jest uporządkowana – zmarli mimo, że równi wobec śmierci, nie są wcale zaprzyjaźnieni – osobno leżą sowieccy żołnierze polegli w 45 i w 56 (tak – najeźdźcy mają swoją kwaterę), osobno węgierscy komuniści z pierwszej republiki (1919), a osobno komuniści 45-89, osobno powstańcy 1849, a gdzie indziej jeszcze jakobini, z daleka od Sowietów, ale blisko komunistów z 1919 leżą powstańcy węgierscy z 1956. Osobno artyści i osobno naukowcy. W końcu znalazłem Krúdy ’ego (poniżej zdjęcie jego grobu) i było to niezwykle miłe znać go nie tylko z książek i zdjęcia w kawiarni, w której zwykł bywać, ale spoglądać na jego grób. Chciałem też obejrzeć grób Pétera Esterházy, ale jest daleko od Budapesztu w rodowej starej kaplicy, więc może przy innej okazji.

O ile Esterházy jest przewodnikiem raczej po kondycji ludzkiej i ironicznej wersji historii węgierskiej arystokracji, to Krúdy i Marai, a także eseje hungarystów o Krúdym są najlepszym przewodnikiem po Budapeszcie, mieście pociągającym, egzotycznym ale intuicyjnym, obcym ale przewidywalnym. Więcej z tego miasta rozumiem i choć patrzę na nie cudzymi oczyma, to nie są to oczy podpitego hałaśliwego dresiarza z Manchesteru wydeptującego codziennie tą samą ścieżkę w siódmej dzielnicy od pubu do baru i z powrotem, ale oczy zbiorowego sentymentalnego Węgra, trochę pijaka i lekkoducha, a trochę filozofa i dzięki niemu widzę w przemierzanych dzisiaj ulicach miasto sprzed stu lat, miasto-świadka uprzemysłowienia, migracji robotników i arystokracji – z transylwańskiej wsi do przemysłowego i Pesztu, z widokiem na Budę – miasteczko niemieckich osadników, którzy na wzgórzach zajęli miejsce Turków. Ten pisarz zachwyca się miastem, jego światowym rozmachem. Przyjeżdżam i wiem co mnie czeka, bo Krúdy wszystko dla mnie sto lat temu opisał:

„Codziennie budowali, pałace były zwieńczone wieżami unoszącymi się ku słońcu; nocą można było pomyśleć, że nieustannie kogoś chowają – bezkresny sznur dwukółek wywoził z miasta starą, zepsutą materię, trupy starych ludzi i starych domów, starych ulic i starych zwyczajów”

Placyki Śródmieścia były jak pudełka ze słodyczami. Wietrzyk od Dunaju kręcił piruety z promieniami słońca, połyskiwały wynajęte powozy, właśnie opuszczane przez hrabiny z delikatnymi stópkami; emeryci siedzieli na ławkach w nieskazitelnie czystych ubraniach; właściciel sklepu warzywnego ze swoimi wiklinowymi koszami i piekarz pachnący świeżymi kajzerkami całowali rączki pokojówek w czarnej bombazynie, kiedy te zadzwoniły do drzwi; wężowe talie przekupek, białe bluzki modystek […] i srebrzyste głowy księgarzy nadawały ton tej dzielnicy. Kto raz zamieszkał w Śródmieściu, do końca życia pozostanie człowiekiem dystyngowanym. Łatwo było dobrze się ubrać w stroje z tamtejszych witryn, łatwo było nauczyć się być modnym i każdy mógł kupować na kredyt. Słynne sklepy sprzedające najlepsze towary z Londynu, garnitury, kapelusze, rękawiczki, zapadały w pamięć jak wielkie jesienne polowania na lisy. Artykuły z Paryża dostarczano bezpośrednio, pachnące jak kobiety przed wielkim balem […]. Kelner w kawiarni wkładał ci w dłonie świeże wydanie „Le Figaro”. Fryzjer nauczył się swojego fachu w Paryżu; dziewice haftowały inicjały na bieliźnie; sklep z przyprawami pachniał wielkim frachtowcem właśnie przybyłym z Bombaju. Wokół hoteli świeciło obuwie bogatych cudzoziemców, zasłony powozów rzadko skrywały zuchwałe demi-mondaines, biżuteria oślepiała swoim blaskiem, a w bankowych kasach wypłacano nowiutkie banknoty. Błogosławione lata Śródmieścia! Jak młodość – czy kiedyś powrócą?” (cytaty z niepublikowanych w Polsce utworów za J. Lukacs, „Budapeszt 1900” w tłumaczeniu Tomasza Bieronia)

Pokolenie węgierskich literatów przełomu wieków przesiadywało w kawiarniach i poniekąd chyba stworzyło środkowoeuropejską kulturą kawiarni literackich. Dziś tej kultury już nie ma – bywają kawiarnie odtworzone, jak Centrál Kávéház niedaleko Mostu Elżbiety, w tym samym miejscu, z właściwą nazwą i wystrojem, ze zdjęciami bywalców-pisarzy na ścianach, z gablotami pełnymi oryginalnych numerów pisma „Nyugat” („Zachód”), które miało tutaj nieoficjalną redakcję (milej się spotykało na kolegia redakcyjne i pisało eseje w kawiarni niż w biurze). Centrál podkręca te doznania i każe turyście poczuć się poetą, kładąc mu na marmurowy stolik obok popołudniowej kawy z tortem Esterhazy, albo sobotniego śniadania z prosecco, wiersz po węgiersku i angielsku, codziennie inny (sprawdzałem) z zakreślonymi kluczowymi słowami w obu językach, żeby tak zachęcony turysta napisał wiersz własny, byle krótki, na wydzielonej części kartki.

I choć dziś Centrál Kávéház wcale nie jest martwa, bo przecież pełna ludzi, to jednak jest tylko muzeum, choć muzeum ładne, przyjemne i wzruszające nawet. Inne budapeszteńskie kawiarnie literackie sprzed stu lat nie są nawet muzeami, ale jakimiś atrapami przeszłości, gdzie nie pada przy stolikach ani słowo po węgiersku, nie ma książek, tylko mieszczański blichtr, a z języków słychać tylko niemiecki i japoński, rzadko angielski, a węgierskiego nigdy.

Trudno nie lubić kawiarni z książkami, w których można je przeglądać i kupować, albo tylko czytać, ale nie ma już w naszych czasach kawiarnie literackich jak sprzed stu lat, z książek Krúdy ’ego, czy z historycznych esejów o minionym świecie – mam tu na myśli dwie piękne prace o kulturze stolic Austro-Węgier z przełomu wieków, czyli Fin-de-siecle Vienna: Politics and Culture napisane przez Carla Schorskie, oraz  Budapest 1900 Johna Lukacsa. Lubię Massolit w Krakowie i w Budapeszcie, albo Wrzenie Świata w Warszawie, w których książki i kawa są dla czytelników, nieodzownie ze sobą związane, milsza dla oka jest też ich klientela. Jednak dzisiejsze kawiarnie, nawet te z książkami, nie są miejscami życia literackiego.

Kawiarnia literacka przed stu laty to jednak coś innego. Mówi się, że najważniejsze nowoczesne, kulturotwórcze instytucje literackie przełomu wieków, to właśnie kawiarnia literacka i kabaret, w których mieściło się całe spektrum kultury modernistycznej, od jej centrum do obrzeży. Instytucja kawiarni funkcjonowała w Europie od XVII wieku, a niektóre z nich odegrały historyczną rolę w Europie Środkowej już w XIX – słynna na Węgrzech jest Plivax Cafe w Peszcie, gdzie zbierali się radykalni pisarze i intelektualiści w 1848, gdzie spiskowali i splatali swoje losy z nieszczęsną rewolucją anty-habsburską. Kawiarnie literackie w modernistycznym kontekście pojawiły się jednak w dekadach około 1900 i pełniły już inną funkcję niż miejsce spotkań rewolucjonistów. Stanowiły miejsce spędzania czasu towarzyskiego i twórczego przez nową, twórczą grupę – można w nich było przeczytać prasę, zagrać w karty i szachy, zjeść i dyskutować. Nade wszystko jednak kawiarnie zaczęły żyć dziennikarstwem i pisarstwem – służyły za drugie, mniej formalne redakcje gazet – odbywały się w nich posiedzenia kolegium, omawiano bieżące tematy, ale też – przede wszystkim pisano. Kosztolányi pisze o Budapeszcie jako o Mieście Kawy (“kávéváros”), w którym wszystko co piękne i wzniosłe, co wyrasta ponad przebrzydłą codzienność, bierze się w kawiarniach.

Najbliżej fenomenu środkowoeuropejskiej kawiarni literackiej sprzed stu lat, nie wiedząc jeszcze nic o tymże, znalazłem się w połowie lat dziewięćdziesiątych będąc w Buffalo (w stanie Nowy Jork) na studenckiej konferencji o prawie międzynarodowym. Konferencja, jak to bywa, była trochę ciekawa, a trochę wiadomo było co kto powie. Ciekawy był dla mnie pierwszy kontakt z amerykańską kulturą uniwersytecką, tamtejszymi prawnikami, studenckimi kłótniami o prawa człowieka, Kelsena i kapitalizm przy kolacji u dziekana w podmiejskim domu. Mieszkałem w dziewiętnastowiecznej, ładnej kamienicy w centrum miasta, w gościnnym pokoju w dużym studenckim mieszkaniu. Był kwiecień, ale znienacka mógł jeszcze spaść śnieg i okiennice były jeszcze po zimie zabezpieczone folią. Światło i powietrze było wiosenne.  W pierwszy wieczór przeszedłem z tamtejszymi kolegami, których już wtedy uważałem za lekko ekscentrycznych, na na spacer po mieście i do ich ulubionej kawiarni. Powiedzieć, że było tam hipstersko to nic nie powiedzieć. Trafiliśmy w miejsce jak wyjęte z przewodnika po dzisiejszej sentymentalnej Europie Środkowej – kawiarni w starej kamienicy, z wysokimi sufitami, starą stolarką okienną i podłogami sprzed stu lat, zdekompletowanymi meblami, dobrą kawą z fair trade (jeśli już wtedy się tak nazywała) i trafiliśmy na wieczorek poetycki. Nie spotkanie autorskie, na którym czytelnicy zadają inteligentne pytania a ulubiony autor wyrozumiale odpowiada, a potem czyta fragment ostatniej książki, czyli schematu autor – konsument kultury. Wieczorek poetycki polegał na tym, że połowa zgromadzonych osób czytała po kolei swoje wiersze, a następnie wszyscy je komentowali. Wiec siedzę sobie, piję kawę, oczy mam wielkie jak filiżanki, bo wcześniej to byłem może na wykładzie Miłosza albo Kapuścińskiego, a tu siedząca na parapecie dziewczyna opatulona w koc czyta swoje wiersze. Rozumiałem z tych wierszy co prawda co trzecie słowo, ale atmosfera i pomysł słodzenia kawy miodem wydawały mi się odkrywcze.

Przez Centrál Kávéház przewijają się mimochodem bohaterowie współczesnej polskiej powieści, szpieg i łączniczka, bo ta ostatnia zakochana jest od lat w węgierskim pisarzu i mimo klęski wrześniowej w ojczyźnie chce na niego choćby popatrzeć przez chwilę przy drugim śniadaniu.

„Niczego nie rozumiem. Siadam do śniadania.

 – Nie zjedz za dużo, na drugie pójdziemy do Centrál Kávéház. To jak Ziemiańska, tylko większa i ładniejsza i pisarzy w niej mają lepszych.

Uśmiechnąłem się pod nosem. Nigdy nie lubiłem naszych pisarzy. Potrzebowałem ich sławy, tak jak innych artystów, ale nie lubiłem. Mieli coś, czego ja nie mam, i nawet nie umiem określić dokładnie co, ale czuję, a raczej czułem tego brak.

– A przede wszystkim jest – dodałem.

– Słucham?

– Jest. A Ziemiańskiej już nie ma. To znaczy lokal jest, nawet byłem niedawno, otwarty, ale Ziemiańskiej już nie ma, bo kto tam teraz przyjdzie i po co?

– To smutne – zamyśliła się Dzidzia.

– Wcale nie – odpowiedziałem od razu. – Wcale nie smutne. Nie żal mi. Było, a teraz nie ma. I pewnie już nie będzie. I co z tego?” (Szczepan Twardoch, Morfina)

Miło jest przejść tedy mostem Franciszka Józefa (stoi tam i dzisiaj, ale inaczej nazwany) śladami Konstantego z „Morfiny”, miło popatrzeć z mostu na hotel, w którym Konstanty się zatrzymał i pomyśleć, że miał rację Twardoch pisząc, że pisarzy mieli Węgrzy lepszych. I zastanawiać się dlaczego.

***

Posted in any | Comments Off on Podróże, kawiarnie i cmentarze

Czytelnictwo

W mediach społecznościowych, a potem i w prasie popularnej rozlał się na początku roku, ledwie parę tygodni temu, zachwyt nad listą lektur prezydenta Obamy z 2017, którą podzielił się ze światem, jak to robi co roku. Królowały „och i ach”, „dziękujemy za rekomendacje, będziemy czytać” oraz „jak wspaniale było mieć (i byłoby mieć jeszcze/znowu) przywódcę, który umie czytać”.

Internet polski pytał retorycznie co czytał w 2017 Andrzej Duda i Mateusz Morawiecki, jakby któryś z nich w codziennym nawale obowiązków, starań o dobrą zmianę, nawet o lepszą jeszcze zmianę, o polskość Polski coraz większą mógł mieć w ogóle głowę do czytania i jeszcze do chwalenia się tym co przeczytał. Zresztą prezydent Duda, choć nie chwalił się czy czytał, to podzielił się z rodakami listą lektur na stulecie niepodległości, listą przywodząca na myśl listę lektur szkolnych z lat dziecięcych prezydenta, więc pośrednio sugerował, że od matury nie czytał wiele, albo po prostu, że jednak Sienkiewicza najbardziej się u prezydenta ceni.

Porównanie takie jednak w ogóle i od razu wydało mi się niesprawiedliwe – były prezydent USA to jednak profesor i może nieco nawet intelektualista, a obecny premier i prezydent Polski to jednak intelektualiści, mówiąc oględnie, bardziej prowincjonalnego formatu. Przy Obamie każdy z polskich prezydentów wygląda miernie i biednie w kiepskim garniturze i za długich spodniach, może z wyjątkiem Mościckiego, który też był profesorem, a choć intelektualnie nie górował nad współczesnymi rodzimymi mężami stanu, to choć spodnie miał na zdjęciach zawsze odpowiedniej długości i był wysoki, zupełnie jak Obama. Jeśli zatem chcemy z czyimiś porównywać zwyczaje czytelnicze czy inne przymioty naszego prezydenta i premiera, niech za miarę posłuży obecny prezydent amerykański. I od razu wszyscy w kraju poczują się lepiej – blogerzy modowi i projektanci Bytomia i Próchnika, fryzjerzy, właściciele solariów, autorzy przemówień, a zapewne też kierownicy krajowych bibliotek, księgarni i wydawnictw.

Po drugie – nie wiem czemu lista lektur Obamy wzbudza taką euforię, zamiast zdziwienia, że chwali się nie wiadomo czym bo przeczytał w 2017 niewiele – bo cóż to jest niecała książka na miesiąc dla młodego emeryta z dobrym wciąż wzrokiem? Do tego nie czytał żadnych filozofów, Proustów ani Tołstojów, tylko nowe, modne, łatwe i przyjemne książki popularne. Poprawne, przyzwoite, ale przecież nic szczególnego. Czy rzeczywiście jest się czym zachwycać?

Po trzecie, równie ciekawe jak to, którzy politycy są analfabetami, a którzy nie są – co zwykle i tak widać na pierwszy rzut oka, jest czytelnictwo kapitalistów, których sposób myślenia wpływa na nasze codzienne życie nie mniej niż sposób myślenia polityków. Bardziej inspirujący niż Obamy jest przykład Billa Gatesa, który czyta kilkadziesiąt książek rocznie, uważa to za coś naturalnego i koniecznego dla poczucia, że nie głupieje i dzieli się recenzjami pozycji, które szczególnie przypadły mu do gustu. (https://www.gatesnotes.com/Books)

Skoro więc chcemy porównywać Dudę z Obamą czy też Trumpem, to czy nie warto zapytać co czyta na codzień jakiś polski Bill Gates – choćby Janusz Filipiak z Comarchu? Internet milczy; wiemy tylko, że Filipiak uważa, że jako bogatemu człowiekowi po prostu nie wypada tym bogactwem się nie pochwalić i ma na pewno regały biblioteczne z litego drewna, drogiego, w drogim polskim dworku pod Krakowem, ale choć przede wszystkim jest bogaty to jest też obyty i wie kto to Gunter Grass, choć z gruntu pogardza intelektualistami i niemieckojęzycznymi pisarzami – polecam kultowy wywiad w Wyborczej – „Milioner ma wyglądać na milionera”. Wywiad czyta się jak parodię, ale to autentyk i marzy mi się, że Filipiak wystartuje na prezydenta i wygra, bo przecież nie tylko Dudzie i Trumpowi wolno marzyć.

Posted in any | Comments Off on Czytelnictwo

Synowie Istvána Széchenyiego

O Istvánie Széchenyi słyszał prawie każdy, kto wpadł do Budapesztu choć na weekend. A jeśli nawet nie słyszał, to przeszedł jego mostem. Z przewodnikiem w ręce albo w telefonie, czy w ogóle bez przewodnika, wyglądało to pewnie tak – stało się nad Dunajem, nieopodal Parlamentu, spoglądało na wzgórze zamkowe i zapragnęło się na nie wspiąć, albo wjechać zabytkową kolejką i patrzeć z góry na rzekę i panoramę miasta. I szło się potem z Pesztu do Budy przez piękny most, najstarszy na Węgrzech – z 1849 roku – i wówczas jeden z największych na świecie, gdy go oddano do użytku tuż po upadku powstania węgierskiego. Most nazywa się Széchenyi lánchíd, czyli „ most łańcuchowy Széchenyiego ” i prowadzi z placu Istvána Széchenyiego (Széchenyi István tér) na plac Adama Clarka (Clark Ádám tér), czy placyk bardziej, a przy nim wejście do kolejki na wzgórze zamkowe (1870) i wjazd do tunelu pod tym wzgórzem (oddanego do użytku dla pieszych w 1856 i rok później dla wozów konnych).

Węgry nie miały stałego mostu na Dunaju od czasów rzymskich i komunikacja między osadami po obu stronach Dunaju bywała niewygodna – pływały promy miedzy Pesztem i Budą, ale szerokość rzeki, silny nurt i pogoda sprawiały, że podróż bywała niebezpieczna. W grudniu 1820 właśnie pogoda i wzburzona rzeka zatrzymały Széchenyiego przez tydzień w oczekiwaniu na przeprawę w Peszcie, w drodze na pogrzeb ojca Ferenca Széchenyiego (kolejnego członka węgierskiego panteonu, polityka, bibliofila, fundatora Biblioteki Narodowej i Muzeum Narodowego). Czekając na przeprawę István podobno notuje w dzienniku, że oddałby roczne dochody żeby mógł przejechać mostem i udać się na pogrzeb ojca. Roczne dochody przekazał jednak na inny cel – fundując Węgierską Akademię Nauk. Jednak od czasu oczekiwania na przeprawę przez Dunaj w drodze na pogrzeb ojca, Széchenyi myślał o zbudowaniu mostu.

Budowę mostu przeprowadził szkocki inżynier Adam Clark, który pierwszy raz trafił do Budapesztu (a w zasadzie do Pesztu, bo trzy miasta – Buda, Obuda i Peszt połączono w jedno dopiero w 1873) w związku z innym projektem Széchenyiego na początku lat 30-tych. Na dobre osiadł w Budapeszcie w 1839 i mieszkał tam przez 27 lat, do końca życia. Budowa mostu trwała długie 10 lat, a jej kluczowy etap przypadł na czas powstania węgierskiego (1848-49), z którym Clark co najmniej sympatyzował – zorganizował przeprawę przez Dunaj kilkudziesięciu tysiącom powstańców. Jednak przede wszystkim zależało mu na tym, żeby most przetrwał: pierwsi chcieli nieukończony most wysadzić Austriacy wycofujący się do Budy, a Clark uniemożliwił im zaminowanie filarów mostu (zalewając komory w filarach wodą); później most chcieli wysadzić powstańcy, żeby zapobiec przeprawie wojsk austriackich do Pesztu, ale Clark przekonał generała Henryka Dębińskiego, ówczesnego dowódcę powstania, że wystarczy kluczowe elementy zdemontować i spławić barkami w bezpieczne miejsce. Tak się też stało i most oddano do użytku późną jesienią 1849, wkrótce po upadku powstania. Pierwsze podejście do otwarcie mostu było nieco nieudane, część gości wpadła do rzeki, w tym Szécheny, który co prawda sprawnie dopłynął do brzegu, ale na finalnym otwarciu już się nie pojawił. Później Clark zbudował tunel pod wzgórzem zamkowym, bo most sam prowadził jakby do nikąd – na drugą stronę rzeki, gdzie trzeba było wspiąć się na wzgórze do zamku, albo objechać je. Współcześni podobno żartowali z Clarka, że tak mu się podobał własny most, że postanowił zbudować tunel, żeby most chować pod wzgórzem w deszczowe dni.

Széchenyi stał się Węgrem z wyboru – podobno nauczył się języka dopiero jako dorosły człowiek, wracając do korzeni być może dlatego, że w austriackiej armii trafił jako młody oficer na “szklany sufit”. Rozwinął w sobie mnóstwo praktycznych zainteresowań chyba spędzał czas całkiem inaczej niż węgierscy magnaci tej epoki: zajmował się budową dróg, uregulowaniem Dunaju i Cisy, zorganizowaniem regularnej komunikacji rzecznej osobowej i towarowej, budową przemysłu włókienniczego, zakładaniem kolei, tworzeniem instytucji finansowych i reformami ekonomicznymi. Napisał kilka książek na temat ekonomii i rozwoju gospodarki, w tym najbardziej znaną o roli kredytu. Pełnił funkcję ministra transportu w rewolucyjnym rządzie Lajosa Batthyanyego, ale był przeciwnikiem konfrontacji z Austriakami. Skonfliktowany z Kosshutem i innymi rewolucjonistami, uważał że droga Węgier powinna prowadzić przez edukację, kulturę, rozwój gospodarki, podnoszenie materialnej i kulturalnej jakości życia mieszkańców, budowaniem kapitału społecznego (założył sieć kasyn, które wbrew nazwie były w zamyśle instytucjami krzewienia kultury i klubami dyskusyjnymi), a nie przez budzenie nacjonalizmu i walkę o wolność polityczną. Uważany jest za prekursora idei Austro-Węgier, kooperacji narodów pozwalającej na zbudowanie prawdziwego imperium. Cierpiał na zaburzenia psychiczne, najprawdopodobniej depresję, z ciężkimi incydentami – i tak trafił do sanatorium dla psychicznie chorych podczas rewolucji węgierskiej, a kilkanaście lat później zakończył życie samobójstwem.

Na Węgrzech nadal ogromnie popularne są postaci historyczne, nie tylko mityczne i odległe, ale przede wszystkim „ojcowie narodu”, z czasów kiedy naród powstawał, a przynajmniej zaczynał się za taki uważać – czyli z XIX w. Tworzą wspólnie mieszany panteon bohaterów – romantyków, powstańców, patriotów i populistów, ale też realistów, jak Széchenyi. W kulcie jego osoby jest coś ujmującego i podnoszącego na duchu, w antytezie do polskiego zwyczaju otaczania kultem wyłącznie nacjonalistów. Istvan Széchenyi nazywany jest „najwybitniejszym Węgrem” i był za takiego podobno uważany już za życia, mimo czci którą otaczano jednocześnie rewolucjonistów, od których Széchenyi się zdecydowanie dystansował. Na jego wizerunek trafia się na codzień, a to pobierając gotówkę z bankomatu, a to widząc kątem oka płachtę z reklamą banku z Széchenyim w nieco niejasnej roli, ni to posiadacza karty kredytowej, ni to honorowego prezesa banku. Jego ojciec Ferenc Széchenyi nie jest aż tak popularny, ale miejsce w panteonie wielkich Węgrów również ma.

Mało znani są natomiast synowie „najwybitniejszego Węgra” – Ödön i Béla Széchenyi. Dość powiedzieć, że starszy Bela był podróżnikiem, a młodszy Ödön –strażakiem. Nie byle podróżnikiem, który zjeździł europejskie kurorty, ale pierwszym węgierskim badaczem dalekich krain, geografem i geologiem. Bela najpierw zwiedził Europę, potem Stany Zjednoczone i to w okresie wojny secesyjnej (wydał później książkę o tym kraju), a w latach 70’tych wyruszył na wyprawy badawcze do Azji. W pierwszą podróż badawczą do Azji wyruszył z zespołem naukowców – kartografem Gusztávem Kreitnerem, językoznawcą Gáborem Bálintem i geologiem Lajosem Lóczy. Ten ostatni napisał trzytomowe podsumowanie wyników wyprawy, pod wdzięcznym tytułem “Gróf Széchenyi Béla keletázsiai utazásának (1877-1880) tudományos eredményei” („Naukowe wyniki podróży hrabiego Beli Széchenyiego do Azji Wschodniej (1877-1880)” – jak zgrabnie tłumaczy Google). Odwiedził i zbadał Azję Centralną, Tybet, Chiny, Mongolię, Japonię, Indochiny, Indie Wschodnie (czyli dzisiejszą Indonezję).

Ödön Széchenyi wydawał się niezainteresowany polityką ani podróżami, za to oddany był zapobieganiu pożarom.  W dzieciństwie podobno był świadkiem dwóch poważnych pożarów, które zniszczyły całe wsie należące do jego rodziny. Stworzył od podstaw pierwsze jednostki straży pożarnej w Peszcie, zawodowe i ochotnicze, a następnie kierował narodową komisją pożarniczą. Studiował teorię i praktyczne rozwiązania techniczne i organizacyjne zagranicą. Wyposażył swoje jednostki w nowoczesny sprzęt sprowadzony z Anglii, po wystawie światowej (1862), których zakup w dużej mierze sam sfinansował. Ku zdumieniu współczesnych osobiście uczestniczył w akcjach gaszenia pożarów i niewdzięcznej konserwacji sprzętu (np. ówczesne, tkane węże strażackie wymagały ręcznego impregnowania zwierzęcym tłuszczem). Napisał pierwszy węgierski podręcznik pożarnictwa, a pod jego kierownictwem węgierska straż pożarna zyskała renomę najlepiej zarządzanej i najskuteczniejszej w całej Europie. Tutaj jego przygody dopiero się zaczynają: w 1870 wyjechał do Istambuły na zaproszenie sułtana, który rozważał założenie własnej straży pożarnej. W Istambule często wybuchały pożary i trudno było je ugasić, z uwagi na gęstą zabudowę, wąskie ulice i niedostateczną dystrybucję wody. W 1870 spłonęły w Istambule przedstawicielstwa dyplomatyczne Wielkiej Brytanii, USA i Portugalii, kilka kościołów i instytucji publicznych założonych na potrzeby międzynarodowej społeczności i władze tureckie stały się adresatem coraz bardziej stanowczych sugestii żeby zorganizować zawodowe i wyszkolone służby pożarnicze. Niewiele się działo przez następne trzy lata, do kolejnego wielkiego pożaru, kiedy do sułtana z kolejnym apelem zwróciły się wszyscy ambasadorowie w mieście, w większości proponując żeby powierzyć to zadanie Széchenyiemu, z wyjątkiem rosyjskiej, która proponowała własną pomoc. W 1874 Rosjanie i Węgrzy wystąpili z publicznymi prezentacjami swoich jednostek straży pożarnej, a sułtan pod wrażeniem umiejętności węgierskich strażaków wybrał ich jako model do naśladowania i powierzył stworzenie tureckiej straży pożarnej Széchenyiemu. W ciągu pierwszego roku strażacy Széchenyiego ugasili 17 dużych pożarów, które inaczej zniszczyłyby znaczne części miasta. Széchenyi zbudował od podstaw zaplecze – pierwszą remizę, place ćwiczeń, system hydrantów miejskich (wykorzystał podziemne kanały i rzekę). Wyrazy uznania zaczęły się mianowaniem go pułkownikiem armii tureckiej wkrótce po przyjeździe i kolejnymi awansami, aż do marszałka polowego. Na koniec nadano mu tytuł „paszy”, jako jednemu z pierwszych nie-muzułmanów w historii Turcji (np. generał Józef Bem, który po upadku powstania węgierskiego znalazł się w imperium osmańskim jako turecki gubernator Syrii, z nowym nazwiskiem i tytułem Murat Pasza, musiał przyjąć islam). Széchenyi zmarł w Istambule w 1922, po blisko pięćdziesięcioletniej karierze w Turcji.

***

A tu wjazd do tunelu:

Posted in any | Comments Off on Synowie Istvána Széchenyiego

Idąc przed siebie w Tiergarten

Berlin nigdy specjalnie nie garnął mi się do serca, ale z czasem coraz bardziej mnie ujmuje. A to surowym rozmachem bloków i domów towarowych przy Karl-Marx-Alee, które sprawiają wrażenie betonowej makiety (tyle, że w skali jeden do jednego) idealnego, śmiertelnie poważnego miasta z wystawy w Brazylii w 1952 z futuryzmem i triumfem pustki w tytule, gdy modna była jeszcze wiara w postęp i w lepszy świat, który wymaga budowania klasycystycznych nadludzko przestronnych miast. A to przyjemnym spacerem wzdłuż rzeki i kanałów, zaczynając od bulwarów niedaleko Ostbahnhof, gdzie stoją gdzieniegdzie fragmenty muru, a to widokiem pomników żołnierzy radzieckich wśród zieleni, których nikt nie tknął do dziś ani w Treptower ani w Tiergarten. Dobrze się tam spaceruje, przesiada w metrze i słucha komunikatów w niezrozumiałym języku. Miło się siedzi na trawie albo na murku nad kanałem z winem i z książką wśród ludzi, którzy wyglądają trochę ekscentrycznie i choć świadomość tejże własnej ekscentryczności aż zapiera im dech w piersiach, to są przecież mieszczanami i rozmawiają o swoim kulcie dla indywidualizmu z prawdziwym spokojem.

Berlin ma też łagodniejszy wdzięk, jak przy nostalgicznej Karl-Liebknecht-Straße, która prowadzi turystę przez wschodnioniemiecką estetykę do całkiem mieszczańskiej, sentymentalnej nawet Unter den Linden, a przy tej alei właśnie żywiej bije moje polskie serce, bo tam właśnie zaczyna się akcja jednej z najznakomitszych, choć zapomnianych polskich powieści sentymentalno-patriotycznych: “Między ustami a brzegiem pucharu” Marii Rodziewiczównej. Wstyd przyznać, że pisarki jeszcze niedawno zupełnie mi nieznanej. Powieść napisana jest językiem współczesnym i o sprawach narodowych, klasowych i po prostu życiowych – zupełnie dzisiejszych. Można sobie z łatwością wyobrazić całą historię jakby działo się wszystko w niej dzisiaj i jutro, a nie dawno, pomiędzy biurami przy Unter den Linden, klubami Berghain i KitKat, po sielskie wielkopolskie wsie, przyjęcia w ogrodach polskich bieda-oligarchów, tańce, zaloty, kuligi, wyższe sfery, kompanów ze studiów, kolejki po kebsa na Kreuzbergu, jabłonie po wsiach polskich, babcine ręce całowane przez wnuka. Bohaterowie są jak wyjęci z dzisiejszej prasy (i to niekoniecznie „kolorowej”, ale tej całkiem poważnej – bo czasem wielki świat Rodziewiczównej zawita i do Wyborczej), albo z seriali – każdy – całkiem jak w życiu – jest wspaniałym durniem traktowanym przez siebie i przez innych z naturalną powagą, każdy mógłby udzielać wywiadów prasie kolorowej o biznesie, sensie życia i miłości odnalezionej. Słowem każdego mógłby zagrać Tomasz Karolak, który od siebie też by miał coś do powiedzenia (szczególnie polecam wątek o teologii i zgubionym portfelu). Byłaby to dla jednych wzruszająca, dla innych ironiczna historia o miłości odmieniającej serca i losy ludzi, rodów i narodów, miłości do kobiety i do ojczyzny wznoszącej wszystkie postaci ponad ich codzienną tożsamość. Marzy mi się żeby zobaczyć jak nakręcili to jako dyptyk – Treliński, w kampowym klimacie Traviaty sprzed paru lat, i Zanussi, ten z kolei wzniosły, z dużych liter żeby było wszystko. Murowany sukces.

Podoba mi berliński pomnik Holokaustu (tam już bym Karolaka ani Zanussiego nie prowadził). Za pierwszym razem błąkaliśmy się w nim mroźny wieczór jak w labiryncie, po ciemku – nastoletnia córka i ja. Z początku wygląda on niewinnie i zagadkowo, nie jak pomnik, ale jak schemat czy model miasta, albo osiedla, a potem gdy wchodzimy w niego, wokół nas rozrastają się wielkie, nieprzyjazne ściany, zabierają przestrzeń, zmuszają żeby wcisnąć się w wąską ścieżkę. Świat jest zamknięty, ciasny, ale bez obietnicy schronienia, ani bez nadziei, że jest w nim cokolwiek dobrego, ani nawet bez żadnej obietnicy tego dobra, harmonii i spokoju, w które lubimy wierzyć. Błąkając się zastanawialiśmy się wtedy głośno, czy w tym pomniku chodzi wyłącznie o interakcję z nim, nie sposób zrozumieć go przecież z zewnątrz, trzeba się zgubić – żebyśmy zapomnieli skąd przyszliśmy i wyobrazili sobie na chwilę, że jesteśmy w nazistowskim kraju, że błąkamy się po ciemku ulicami, nie mając nadziei na nic, chyba tylko chwytając się skrawka nadziei, że się przeżyje dzisiejszą noc, a może tylko godzinę. W tym sensie pomnik powstaje w uczestnictwie, czy w interakcji ze swoim strachem i samotnością.

Długo nie miałem przekonania do Szprewy, która ogranicza przestrzeń raczej niż ją otwiera, trochę płynie, a trochę jakby stała na drodze, a jeśli już przestrzeń którą przemierzamy sama w sobie jest otwarta, to rzeka nie jest zaproszeniem do niczego, ale raczej granicą fizyczną, historyczną, symboliczną. Trochę ją polubiłem w pewną listopadową noc, usypiając na stojąco na techno, na które wchodzi się niepozornymi drzwiami przy moście, którym niedawno biegła granica między miastami i krajami oraz Wschodem i Zachodem. Do tych drzwi ciągnie się kolejka na godzinę czekania w nocy, dalej schodzi się w dół, a tam otwarta przestrzeń i toń płynącej wolno Szprewy, którą widać na wyciągnięcie ręki przez okna na całą wysokość i szerokość ściany. Zostawałem coraz bardziej w tyle za dziarskimi ruchami berlińskiej biurowej klasy średniej. Tłum wyglądający i pachnący w miarę, niewymuszony, niemal biurowy, łagodniejszy i bardziej pogodzony z sobą niż jakikolwiek tłum w Warszawie. Szprewa patrzy na nas, ale mówi tylko do mnie, że chce mi się spać – albo tamci jej nie słyszą, bo ciągle są dziarscy a ja śpiący. Od tamtego czasu patrzę na rzekę jak na starą znajomą; na jej wolną toń, bardziej wrocławską niż warszawską, niespieszną, swojską. Podobają mi się też w ogóle berlińskie imprezy, gdzie klasa średnia jest tak absolutnie wolna od dresiarzy jakby oni w ogóle nie istnieli, choć może po prostu elektroniczna muzyka im nie sprzyja.

Za każdym razem robi wrażenie Berlin Wall Memorial: wieże strażnicze, strefa niczyja, szare betonowe płyty stojące tam gdzie stały, gdy idzie się chodnikiem wzdłuż Bernauer Straße do stacji metra Nordbanhof, która będzie po lewej stronie i wchodzi się w nią jak w głąb czasu, jakby teraźniejszość była tylko powierzchnią, a przeszłość prawdziwą osnową świata schowana przed oczami.

Najpierw stoi mur, jak stał i można na niego patrzeć z góry z muzeum po drugiej stronie ulicy, po wschodniej stronie. Idąc wzdłuż starego cmentarza Ackerstraße i zatrzymując się na przejściu dla pieszych przy Bernauer za plecami ale wciąż blisko ma się mieszczański modernizm i secesję, a przed sobą na wyciągnięcie ręki bloki jak w Krakowie na Azorach. Wspinając się potem po schodach do muzeum nie sposób nie zaglądać starym enerdowskim obywatelom na balkony i wprost do mieszkań, przez okna i widzi się święte obrazki, krasnale, jelenie, pelargonie, paprotki, meblościanki. Znowu czas odsłania się przed nami. Mur po kilkudziesięciu metrach wzdłuż Bernauer Str. robi się symboliczny – zostały same pręty, zbrojenia żelbetonu, ładne, polerowane i wybarwione na rdzawo pewnie miedzią a może prawdziwą rdzą, między którymi można już przejść swobodnie z chodnika we Wschodnich Niemczech na trawnik, który był tu przed laty zaminowany i strzeżony. Na trawnikach znajdują się kamienne ławki, na których można poleżeć jeśli trawa mokra, płyty żelbetowe poukładane jak w magazynie, między którymi rosną drzewa samosiejki jeszcze całkiem nieduże dwudziesto- trzydziestoletnie może, są też zdjęcia ludzi, którzy zginęli uciekając przez mur i nagrane czyste, wyraźne głosy czytające apel poległych. Bez nacjonalizmu, ani wołania o pomstę do nieba, ani bez haseł o tym jak moce światła pogromiły ciemność, po prostu dwa głosy, męski i kobiecy, niemiecki i angielski, czytają metodycznie, wyraźnie, ładnie, wśród szumu drzew: „Herbert Mende – lat 29, postrzelony 8 lipca 1962 zmarł 10 marca 1968”. Lecz nikt już nie wyjaśnia czemu długo umierał, ani kiedy miał 29 lat – gdy umarł czy gdy go postrzelili, dopiero trzeba samemu poszukać, że umarł tuż przed dwudziestymi dziewiątymi urodzinami (jego biogram).

Na pierwszy rzut oka mur berliński wydaje się opowiadać naiwną historię o złu i dobru, o wolności, o pragnieniu tejże wolności, o zwycięstwie nas nad nimi, o nadziei, że za każdym razem to my zwyciężymy i będzie wolność, o wierze w wolność i w to, że nawet jeśli wolności nie ma, to będzie, bo ktoś za nią odda znowu życie, że trzeba walczyć i ufać w zwycięstwo. Obok niej jest też opowieść nieco bardziej zwycięstwie jednego imperium nad drugim, o zwycięstwie jednego imperializmu, o bankructwie drugiej ideologii. Nie stawia na szczęście bardzo nachalnej tezy. Pozwala mi iść między eksponatami, patrzeć w twarze kobiet i mężczyzn, którzy zginęli uciekając przez mur i nie decyduje za mnie dlaczego mam im współczuć, czy że nie mieli wolności słowa, czy że nie mieli kredytów na domki pod miastem, czy że nie rozumieli, że głupotą jest uciekać z nowego lepszego świata. Bo źle jest jeśli muzeum decyduje za mnie co mam myśleć. Jednocześnie, niedaleko rzeki, ale lepiej tam przejść przez miasto wpadając na kawę do the Barn i oglądając Checkpoint Charlie – Berlin opowiada dumną historię Brandenburgii i zjednoczonych Prus. A tuż obok, z kolei historię Armii Czerwonej kończącej Wielką Wojnę Ojczyźnianą, gdzie w Tiergarten pomnik poległych żołnierzy jest druga strona obrony Stalingradu. Tu też nie ma tezy, mimo, że nie byłoby muru berlińskiego bez poległych radzieckich żołnierzy, to zadzierając głowę do góry, ku napisom i rzeźbom, czuje się tylko, że że szczęśliwie się to tak skończyło. Jedno imperium pokonało inne, straszniejsze.

W Berlinie są dobre muzea, jest miło pójść na niedzielny spacer, spotkać tureckich emerytów na Wyspie Muzeów idących noga za nogą, miło jest usiąść z kieliszkiem wina na murku nad kanałem, miło jest wypić espresso i zjeść pasteis de Belem we wspomnianej kawiarni (the Barn), która jest tylko w dwóch miejscach w Berlinie i w jednym w Tokyo, grzać twarz w słońcu i widzieć dwa stołki dalej grzejącego twarz w słońcu lubianego polskiego pisarza, który przyjechał pewnie na spotkanie autorskie, i pije kawę i myśli pewnie jak to możliwe, że kawa tu lepsza i jak to możliwe, że w Warszawie poddani cara mieli wodociągi takie jak dzisiaj wcześniej poddani cesarza i kanclerza tutaj. A jednak kawa jakby lepsza.

***

Wszystko to co powyżej pochodzi z zaplanowanych, mniej i bardziej udanych wizyt. Ostatnim razem, kiedy to naprawdę polubiłem Berlin, znalazłem się tam przypadkiem. A w zasadzie, to przypadkiem tam utknąłem. W pogodną, wiosenną sobotę miałem być w Warszawie po męczącym tygodniu w Szwecji. Jednak zamiast lecieć bezpośrednio kupiłem bilety w ostatniej chwili i wziąłem z konieczności przesiadkę. Wychodząc z domu w środę wczesnym rankiem z ciężkim sercem, pełnym złych przeczuć, dopiero w piątek wieczorem byłem na lotnisku w Kopenhadze gotów wracać. Zmęczony hotelem, brakiem świeżego powietrza, spotkaniami, naradami w grupach, słuchaniem siwowłosych magnatów skandynawskiego przemysłu i finansów (lecz nie takich intrygujących, demonicznych jak u Larssona, tylko zwykłych, przystępniejszych niż amerykańscy odpowiednicy, ale wcale nie mądrzejszych), zmęczony światłem i chłodem tamtejszym. Zmęczony wreszcie tym, że byłem całkiem sam tylko kilka godzin dziennie, gdy spałem w swoim pokoju.

Podróż powrotna od początku jakoś nie szła. Najpierw popołudniu zamach w Sztokholmie, w centrum miasta, więc na lotnisku ni to jakieś zwiększone środki ostrożności, ni to większy tłum niż zwykle, bo weekend, do mojego samolotu chciało wsiąść za dużo ludzi, więc pytali, kto chce zostać. Wszystko powoli, wszystko się wlecze, ludzie niby nie myślą o zamachach, ale myślą. Biorę w księgarni do ręki nowego Austera i zaczynam kartkować. Dość go lubię, choć poznałem niedawno i mało znam, ale podoba mi się jego niepokojący język, lecz pozbawiony męczącego nadmiaru. Kojarzy mi się z chodzeniem po londyńskich księgarniach z córką. Wziąłem sobie „Trylogię nowojorską” i woziłem ją ze sobą zawsze w podróży, jakby na pamiątkę, czytałem powoli i zasnąłem nad nią nie raz w pociągu czy w samolocie. W każdym razie jego nowej książki nie kupiłem w Kopenhadze, bo jest ogromna, ma z 1000 stron i była w twardych okładkach, w dużym formacie, wydrukowana starannie wielkimi literami – do samolotu kompletnie się nie nadawała. Ale przekartkowałem i zorientowałem się z opisu, o czym jest i pomyślałem, mój Boże, Auster napisał właśnie książkę taką dokładnie, jaką ja zawsze chciałem napisać. Zawsze to może przesada, ale tak pomyślałem wtedy, bo lubię trochę dramę robić. Powiedzmy, że od roku chciałem taką książkę napisać właśnie, tylko nie o nowojorczyku, ale chłopaku z Warszawy, który zostaje radzieckim marszałkiem, choć to tylko jeden z możliwych jego życiorysów, a chciałbym zbadać też wszystkie inne, równie prawdopodobne. Ale ciągle jest praca, ciągle coś na jutro, gdzieś trzeba jechać, coś podpisywać, coś negocjować – to nie było, kiedy napisać książki, nawet research do niej idzie niemrawo. Za to Auster napisał. Jak się okazuje pisał bez przerwy trzy lata. W gazetach ma recenzje bardzo dobre i już ją mam, już czeka na swoją kolej. Ale przecież nie o książce, tylko o Berlinie mowa teraz.

Zatem snuję się po lotnisku w Kopenhadze załamany tą książką (jeśli bym napisał swoją o dwóch Polakach, marszałkach niemieckim i radzieckim, stojących po dwóch stronach pod Stalingradem i pod Kurskiem, to będzie ani chybi jak plagiat). Kopenhaga jest niedaleko, ale na wiosnę jest tam wyraźnie dłużej jasno wieczorem. Zatem zrobiła się cisza, jest wieczór i ładne światło. Tłumy jakoś poodlatywały, albo lotnisko je wchłonęło w swoje biało – szare zakamarki, rozświetlone tym skandynawskim światłem, mimo że powietrze jeszcze zimowe. Czekam jak najdłużej, żeby wsiąść do samolotu, jako ostatni, bo nie lubię tego gniecenia się ze wszystkimi, stania w rękawie, albo pod schodkami, czekania, przestępowania z nogi na nogę, gapienia się bezmyślnie na innych podróżnych, słuchania chcąc nie chcąc ich banalnych rozmów, nie lubię tego moszczenia się ludzi w samolocie, gdzie wszyscy z niepokojem swoim (niosą całe życie składające się z tego niepokoju, z niepewności, co to będzie, czy siedzenie wygodne, czy dolecimy), z bagażem, z siatkami, z kurtkami, z gazetami, okularami do czytania, zatyczkami do uszu, słuchawkami, tabletami, gumami do żucia, wodą na drogę. Wszyscy się pchają najpierw na wyścigi żeby wsiąść jak najszybciej, żeby już być w środku, już podróżować, bo przecież polecą pierwsi jak już będą w środku umoszczeni, z gazetami naszykowanymi, z okularami na nosie, kolejka ustawia się na długo zanim ma to sens. Więc wchodzę, wszyscy umoszczeni, czekali już w nagrodę za swoją pilność i punktualność dobre dwadzieścia minut, aż obsługa zamknie drzwi. Moszczę się i ja, wyciągam coś, chowam, zapinam, przysiadam, wstaję, siadam znowu, wszyscy gotowi, kapitan powiada, że wita, że będzie leciał godzinę i dwadzieścia minut, prosto, potem trochę na wschód, pogoda w Berlinie dobra, wiatr południowo-zachodni, bez opadów, temperatura 12 stopni Celsjusza. Potem kapitan jeszcze raz to wszystko mówi po niemiecku, jakby ktoś był ciekaw i chciał dwa razy posłuchać, albo się dowiedzieć jak jest wiatr południowo-zachodni po niemiecku.

Zatem w drogę. Lecimy. Trochę opóźnieni, może z 20 minut, bo Niemcy myślę sobie tak naprawdę, wbrew obiegowej opinii w Polsce, są strasznie nieogarnięci. Przynajmniej w porównaniu ze Szwedami. Wszyscy umoszczeni, ściśnięci, oddychają jednym powietrzem i jednym strachem, czy aby się nie zabijemy wszyscy. Turbulencje, nic kapitan nie mówił, że będą turbulencje, mieliśmy jechać prosto, potem na wschód, a wiatr miał być po prostu południowo-zachodni.  Dziewczyna obok blednie, zaciska dłonie na podłokietnikach, cała tężeje. Wprawa mnie to w rozbawienie. Wyjmuję słuchawkę z jednego ucha i pytam czy wszystko w porządku. Jej strach mnie bawi i zaciekawia. Mam ochotę jej powiedzieć, że jeśli boi się umierać sama, to jak zaczniemy na dobre spadać, to może mnie trzymać za rękę. Ale powstrzymuję się, bo wiadomo – nie zrozumie żartu, tylko pomyśli, że wszystko przesądzone i przyjdzie jej umrzeć z obcymi ludźmi w samolocie, a nie w szpitalu na starość. Lecimy jednak cali. Ludzie się moszczą na nowo. Dzieci grają na telefonach, a młodsze płaczą, bo nie wiedzą jak długo jeszcze, ani że po turbulencji trzeba się dla uspokojenia nerwów umościć na nowo.

Czytam książkę o przyszłości świata. Fragment idealnie pasujący do zamachu w Sztokholmie. “Podczas gdy w 2010 otyłość i związane z nią choroby zabiły 3 miliony ludzi, terroryści zabili łącznie 7697 ludzi na całym świecie, głównie w krajach rozwijających się. Dla przeciętnego Amerykanina czy Europejczyka, Coca-Cola niesie o wiele bardziej zabójcze niebezpieczeństwo niż al Kaida.” Święte słowa myślę i z zadowoleniem odnotowuje, że nie piję nigdy coli.

W międzyczasie okazuje się, że w Berlinie bym nie zdążył na samolot do Warszawy, bo ten z Kopenhagi był spóźniony, ale jeszcze w samolocie stewardessa informuje, żebym się nic martwił, bo loty kolejne też są opóźnione – w tym “nach Warschau“. Jakoś tyle lat nie mogą ogarnąć, że Warszawa to po prostu Warsaw. Ale mają całkiem ładną ulicę Warszawską w centrum, więc niech im będzie. Zatem idę na swój samolot nach Warschau. Waliza w rękę i schodami w górę i w dół. Opóźniony dwie godziny. Niby dobrze, że zdążyłem, ale źle, że aż dwie godziny. W mojej hali dziki tłum, nie ma gdzie usiąść, ludzie na podłodze, na krzesłach, dwie jadłodajnie całkiem zajęte, w jednej jest zupa wietnamska, którą bym zjadł, ale się skończyła. Maja piwo i kanapki, niezachęcające. W drugiej jadłodajni mają kiełbasę i piwo. Ludzie jedzą te kiełbasy. Jedna dziewczyna nie je kiełbasy, tylko szarlotkę: beznamiętnie macza swoją szarlotkę w kawie, następnie w jogurcie, następnie wkłada do ust. Metodycznie, kawałek po kawałku, nie opuszcza ani kawy ani jogurtu ani nie zmienia kolejności. Patrzę na nią, zastanawiam się czy to smaczne, takie maczane, ale zastanawiam się tylko teoretycznie, bo na kolację nie chcę szarlotki ani kiełbasy. Tylko, jeśli już to zupę pho, której już nie ma. Więc nie będzie kolacji chyba, że na Okęciu.

Czekamy. Robi się coraz luźniej, niektórzy odlatują, jest gdzie usiąść, jest gdzie czytać. Korzystam z Internetu i kupuję sobie bilety do Edynburga na za dwa tygodnie, bo kiedyś trzeba kupić. Wreszcie wiozą nas do samolotu. Wiozą niemrawo, na kilka razy. Ludzie kończą się mościć, moszczę się ja. Trzy rodaczki-oligofreniczki przede mną dzwonią do pana Bogdana, który ma je odebrać z Okęcia, a potem rozmawiają o tym, że myśliwi są ok, a tylko kłusownicy, którzy zabijają zwierzęta są źli. Że przecież jak komuś żal tych zwierząt, co je myśliwi zabijają, to niech się zajmą ofiarami wojen, bo to przecież ludzi trzeba żałować, a nie zwierzęta. Więc tylko kłusownicy źle kłusują. Myślę sobie, że z prostakami nie tylko nigdy, ale to przenigdy nie można dyskutować, ale też nigdy nie należy się przysłuchiwać ich rozmowom, więc zamiast coś powiedzieć, że z ludźmi podobnie – nie żałować tych za mało cierpiących żeby się człowiek sam swoją empatią nie zmęczył, tylko podkręcam muzykę w słuchawkach i zapominam o rodaczkach.

Siedzimy. Samolot przemieszcza się wolno po pasie startowym. Kapitan nagle mówi, że niestety minęła 23:30 i ponieważ jeszcze nie odlecieliśmy, to już nie odlecimy, bo po nocy nie wolno mu nad Berlinem latać. Myślę sobie, no to pięknie – mam zajęcia prowadzić następnego dnia w południe a tu taka okoliczność. Czemu żeście się nie ogarnęli szybciej, mogliśmy wylecieć 20 min temu gdybyście się pospieszyli. Wiozą nas na lotnisko. Rodaczki w wielkiej obawie jak one do domu dojadą, bo pociąg ostatni do Warszawy Wschodniej już odjechał. Kolejka. Kwaterują do hotelu, wpisują na listę pasażerów na jutro. Ludzkie dramaty w kolejce, kto gdzie nie dojechał, kto skąd wracał, kto na niego gdzie czeka. Myślę sobie jak to dobrze, że ja zawsze pakuję więcej ubrań. Będą na jutro. Trochę się kłócę bez przekonania, że muszę być w Warszawie rano, no ale lotu nie ma rano, więc biorę popołudniu. Jest noc, już po północy, ale miasto nie śpi. W hotelu kolejka z tymi samymi ludźmi, pogodzonymi z losem, te same akcenty słychać. Hiszpanie, Polacy, Włosi, Polacy. Te same ludzkie dramaty, gdzie kto nie zdążył. Zachodni Berlin, taka wersja mieszczańska, przedwojenna, ładna, blisko Tiergarten od strony ZOO i domu Isherwooda, ale niestety ten zamknięty dla zwiedzających jak informuje mnie appka Lonely Planet w telefonie. Myślę żeby wskoczyć w metro i pojechać na imprezę, jest druga w nocy, ale tu imprezy trwają od piątku wieczorem do niedzieli rano, a potem jeszcze do wieczora jest chillout. Ale starość bierze górę, myślę – wyśpię się i pójdę rano na spacer.  Rano budzę się wcześnie, skoro świt, przez moment nie wiem gdzie jestem – nie Malmo, ale i nie Warszawa. Idę, czym prędzej na spacer, zawsze chciałem przejść cały Tiergarten wzdłuż i wszerz. Jest pusto i wiosennie. Zaczynam od Siegessäule – pomniku zwycięstwa w jakiejś wojnie z Duńczykami sprzed 150 lat i idę na południowy zachód. Park ogromny, piękny, angielski, kaczki pływają po stawach, ścieżki gubią się w zaroślach, jest zielono i sa pierwsze kwiaty. Jest pusto i wiosennie. W Warszawie by tu na pewno powstało osiedle bloków i biurowce, w końcu centrum miasta.

W pierwszej chwili byłem zawiedziony i poirytowany tym jak pokrzyżowano moje plany (miałem mieć zajęcia następnego dnia w południe). Bo nie tu miałem być. Bo nie tak to miało wyglądać. Bo co innego jakbym sam chciał tu przyjechać na weekend. Ale chwilę potem, może właśnie rankiem idąc do Tiergarten z mapą w ręce, mijając muzeum Bauhausu pomyślałem, jakie to zabawne – wszystkie plany, jakie mamy w życiu, wszystko, na co liczymy – los się tym nie przejmuje. Zamiast załamywać ręce nad zmarnowanym piątkiem i sobotą, czy tam nad zmarnowanym życiem, najlepsze, co można zrobić to wyspać się i iść na spacer. W Berlinie, na wiosnę.

***

Tiergarten w zachodniej części i pomnik żołnierzy radzieckich, też w Tiergarten, ale od strony Bramy Brandenburskiej.

 

Posted in any | Comments Off on Idąc przed siebie w Tiergarten

Kurlandia i chińskie IPR

W przeddzień przesilenia letniego, czyli całkiem niedawno, znalazłem się w gronie łotewskich, litewskich, polskich, chorwackich, słowackich i chińskich przedsiębiorców, doradców i urzędników, w letnim pałacu Ernesta Jana Birona, założyciela domu Bironów, władcy Kurlandii i Semigalii, polityka i awanturnika, który będąc lennikiem Stanisława Augusta przejął na chwilę faktyczną władzę w Rosji, najpierw jako zaufany doradca carycy Anny Iwanownej, a po jej śmierci jako regent Cesarstwa. Biron najpierw wspiął się na szczyt, gromadząc zaszczyty, wpływy, władzę i majątek (porównywalny podobno do majątku samej rodziny Romanowych), aby stracić wszystko co miał i spędzić 22 lata na zesłaniu. Stało się to po przewrocie przeprowadzonym przez konkurującego z Bironem feldmarszałka Burkharda Münnicha, niemieckiego wojskowego, który z armii saskiej przeszedł do polskiej, a potem rosyjskiej, a który sam sięgnąwszy szczytów władzy w Rosji, popada w niełaskę i trafia na zesłanie. Pod koniec życia Biron wrócił do Kurlandii i dokończył budowę swojego swojej letniej rezydencji – wzorowanego na Wersalu Pałacu Rundāle. Historia Birona i Münnicha, z carycami (i romansami, jak się domyślam, choć nikt tego wyraźnie nie mówi; przewodniczka i wikipedia posługiwały się eleganckim zwrotem “faworyt carycy Anny“), przewrotami pałacowymi w Rosji, wojną z Turcją i zamachem stanu, z historią pomniejszą, ale nam bliższą – Polski i Rosji („Ten przystojny mężczyzna na portrecie na samej górze to Stanisław August Poniatowski, król polski i wielki książę litewski, którego Ernest Jan Biron był lennikiem” mówi przewodniczka patrząc na króla Stanisława zdecydowanie przychylniej niż na wiszące niżej portrety Piotra Wielkiego i Fryderyka Wielkiego) – ni to jak z nudnego podręcznika w liceum, ni to jak z historycznego thrillera politycznego. A trochę jak z Fantomowego ciała króla Jana Sowy (recenzja), szczególnie na myśl o setkach, jeśli nie tysiącach poddanych, których praca była konieczna żeby wznieść pałac i utrzymać na codzień park.

Skąd się tam wziąłem? Otóż, co kilka miesięcy, a czasem częściej, przyjmuję zaproszenie na seminarium o inwestowaniu w Chinach lub krajach Azji Południowo-Wschodniej, albo o handlu z tymi krajami, żeby mówić do menedżerów i prawników, a urzędników i doradców z instytucji publicznych, zwykle na temat prawa własności intelektualnej. Tym razem była to konferencja poświęcona relacjom gospodarczym “Grupy 16+1”, czyli CEE (szeroko rozumianej) i Chin. Nie wiedziałem za bardzo co to jest, ale po powrocie okazało się, że to w Polsce jest gorący temat, takie Międzymorze+ i w ogóle jeździ do Chin pani premier i pan minister odkrywca San Escobar (ale ich nie było, tylko pomniejsi urzędnicy).

Po konferencji był spacer po parku, zwiedzanie pałacu, koncert muzyki dawnej (przeboje z XVIII w.), następnie kolacja i garden party w scenerii jak ze ślubu wyższych sfer albo turnieju trójmagicznego z filmu o Harrym Potterze. Było tam bardzo pięknie. O ile pałac w środku męczy nadmiarem, bo choć wystrój zapewne był modny 250 lat temu, to skandynawskie światło i krajobraz zachęca do surowej, powściągliwej estetyki. Za to park i okolica – stawy, róże, ścieżki z pergolami, rzędy lip, widok z książęcej sypialni na ogrody – rewelacyjne. Szczególnie w podróży służbowej, która kojarzy się raczej z miejskim zgiełkiem, wnętrzami biurowców albo instytucji publicznych, konferencjami przy zamkniętych oknach z ciężkim po kilku godzinach powietrzem, tam – wręcz przeciwnie – powietrza, światła i ciszy było pod dostatkiem.

Sama konferencja odbywała się wśród pól, w odrestaurowanych budynkach gospodarczych, pachnących pokostem, drewnem i wiatrem. Łotysze lubią duże otwarte okna i drzwi, światło i powietrze wpadające bez przeszkód wśród ludzi. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie – siedząc w panelu dyskusyjnym, naprzeciwko drzwi widać było, jak obraz na ekranie telewizyjnym, przesuwające się burzowe chmury, strugi deszczu, wreszcie znowu słońce. Na koniec dnia wypogodziło się i do późnego wieczora zachwycało mnie światło (jak na zdjęciu niżej).

Znaczną część konferencji poświęcono ochronie własności intelektualnej przedsiębiorców planujących obecność w Chinach, albo już prowadząych tam działalności biznesową. Miałem im do przekazania – podobnie jak pozostali paneliści (w zasadzie panelistki – to miła odmiana być w mniejszości, a nie wśród samych męskich gadających głów) kilka dość prostych informacji i rad:

  • podobieństwa chińskiego prawa do polskiego, łotewskiego czy szwedzkiego prawa są łudzące i nie należy ufać swoim instynktownym skojarzeniom
  • znaczenie ochrony własności intelektualnej w Chinach rośnie i będzie rosło; nie dlatego, że tak chce Zachód czy WTO, albo że tak jest sprawiedliwie, ale dlatego, że to ma sens dla chińskiej gospodarki – ze względu na jedne z najwyższych na świecie nakładów na badania i rozwój, co sprawia, że Chiny są jednym z najaktywniejszych rynków technologicznych i przeżywają boom patentowy
  • jak chronić oznaczenie przedsiębiorstwa/produktu i wizerunek rynkowy: w skrócie – rejestrować znak towarowy natychmiast bo Chiny stosują zasadę “first to file” czyli “kto pierwszy ten lepszy”, nie zapewniają ochrony znaków powszechnie znanych poza Chinami), a także, że znaki towarowe trzeba lokalizować, czyli dobrać ich odpowiednie znaczenie albo brzmienie, a najlepiej jedno i drugie (z przykładami bardzo dobrych (jak Coca Cola – 可口可乐, czy Nike – 耐克) oraz poprawnych praktyk (jak Sony – 索尼, czy General Motors – 通用汽车)
  • jak chronić swoją technologię – kiedy najlepsza jest ochrona patentowa, a gdzie lepiej sprawdzi się kontraktowa i przepisy o tajemnicy przedsiębiorstwa.

Rozmawialiśmy trochę o studiach przypadków – np. o przegranej przez New Balance sprawie (tutaj można przeczytać więcej). Łotewska panelistka przytoczyła niedawno rozstrzygniętą, na niekorzyść Apple, sprawę dotyczącą znaku towarowego iphone – tu pisze o niej NYT. A chińska prawniczka z wdziękiem zadręczała audytorium szczegółowymi danymi o liczbie wpływających wniosków rejestracyjnych (z roku na rok coraz więcej), o czasie rozpatrywania, o ostatnich zmianach w przepisach etc.

Wszystkim się bardzo podobało, pytań było sporo, ale miałem wrażenie, że przedsiębiorcy woleliby usłyszeć coś bardziej podtrzymującego na duchu. Na przykład, że nie ma się czym przejmować, szkoda czasu i pieniędzy na rejestrowanie znaków towarowych, modeli użytkowych (utility models) i czytanie umów o zakazie konkurencji i wystarczy działać jak w Europie.

***

W bonusie widok na stawy Ernesta Jana Birona. Kto wie, może lennik naszego króla i regent Cesarstwa Rosyjskiego wypoczywał łowiąc w nich ryby?

Posted in any | Comments Off on Kurlandia i chińskie IPR

Literary characters

What I find quite annoying about fiction, no matter what genre, is that characters don’t read. They just don’t. There are no quiet long-weekends spent by sipping wine with few books to read. They don’t even think that much, they just act. What is particularly puzzling in that scheme is the notion of a writer stuck for weeks in front of her laptop, sipping latte and typing, and regretfully staying away from her social life, and the said writer is thinking of a bunch of readers, who are like her, and will enjoy long afternoons of bright light and crispy air, and tea, and turning pages. So why write about people who don’t read?

 

Posted in any | Comments Off on Literary characters

Książki dobre i książki złe: o chińskiej ekspansji, o prawie i o “Smutku wojny”

Przez ostatnie parę lat pisałem na blogu rzadko, a i to tylko dziwne rzeczy (na marginesie – odmierzanie czasu na blogu w latach brzmi niepokojąco). Zaczęło się niewinnie jakoś w 2013, od tego, że opera, feminizm i prawo konstytucyjne są ciekawsze niż inne sprawy. Mijają dwa lata i zamiast pisać o patentach w Chinach, przechodzę do żartów z sędziego i kawalera pewnego orderu obcego mocarstwa. Nikt z nas jeszcze nie wie, że sędzia i kawaler będzie niedługo mówił o strzeżeniu jak źrenicy nie tylko wolności religii, ale też demokracji i porządku konstytucyjnego w ogóle, co sprawi, że stanie się ikoną obrony tychże, jednak potem zostanie zapomniany, bo zawsze są przecież pilniejsze sprawy niż pamiętanie wczorajszej ikony. Później dzielę się refleksją, że nie warto głosować bo zawsze, ale to zawsze, będzie jak zwykle, choć tym razem było z wyborami nieco mniej zwykle. Ale ogólna myśl – że oto z demokracją pośrednią, która jako podstawowym instrumentem posługuje się wyborem między gotowymi zestawami (przypominającymi niesmaczne zestawy lunchowe), zmuszając nas do przyjęcia zdefiniowanych z góry zestawów (poglądów i kompetencji potencjalnych reprezentantów) jest coś fundamentalnie nie w porządku – pozostaje aktualna po rozmaitych wyborach w ostatnich latach w Europie i na świecie (głosujesz, czy nie – największa radość jaka może kogoś spotkać to wygrana Corbyna z May, Clinton z Trumpem, czy Petru z Dudą). Potem poszło już z górki – mijają kolejne dwa lata i wiadomo nie tylko co myślę o wyborach i orderach obcych mocarstw, ale też co mi się ostatnio śniło i gdzie piłem kawę w Chinach. Myślę, że czas ten trend „hej, napiszę coś dziwnego” odwrócić. Może nie jakoś radykalnie odwracać, może za dużo powiedziane, ale powiedzmy – choćby przyhamować. Ekscentryczne wpisy na blogu nie znaczyły oczywiście, żebym się jakoś znacząco zapuścił intelektualnie. Wręcz przeciwnie – perypetie, mieszczańska melancholia i kryzys wieku średniego zawsze sprzyjają lekturze. Zatem o książkach!

Późną jesienią 2016 prowadziłem zajęcia na studiach azjatyckich o chińskim prawie, co przy okazji układania syllabusa i listy lektur dla studentów skłoniło mnie żeby przeczytać samemu coś nowego i odświeżyć stare i dobre pozycje. W chińskiej kulturze prawnej i gospodarce sporo się dzieje i sporo się o nich pisze. Mam trzy nowe rekomendacje, dwie prawnicze i jedną kulturowo-polityczno-gospodarczą. Zacznę od tej ostatniej, bo chyba najciekawsza. Tytuł mówi wszystko o książce  – China’s Silent Army: The Pioneers, Traders, Fixers and Workers Who Are Remaking the World in Beijing’s ImageHiszpańscy dziennikarze tropią chińskie wpływy na świecie, głównie w krajach rozwijających się, w których Chiny starają się zyskać wpływy i dostęp do zasobów (nie tylko złóż, ale i ziemi uprawnej, wody, miejsca do życia), inwestując setki miliardów dolarów w kilka lat. Książka odmalowuje obraz nowego świata, w którym wracają schematy kolonialne, w którym kiedyś przyjdzie zapłacić rachunek za zniszczenie środowiska, rozpad społeczności i gospodarek, a wreszcie za urażoną dumę Zachodu, ale na razie trzeba w nim nauczyć się funkcjonować. Obowiązkowo. Druga to książka z dziedziny, o której od lat pisze się dużo i ostatnio dość popularnym w kontekście antyglobalizmu i kryzysu kapitalizmu – międzynarodowej ochronie inwestycji (BIT-y itd.). Pozycja o tyle ciekawa, że napisana przez chińskiego prawnika, z perspektywy Chin, nie jako kraju przyjującego inwestorów, ale z którego pochodzą inwestycje: Wang Guiguo, Chinese Perspectives on International Investment Law. Trzecia to monografia o czynnikach modernizacji chińskiego prawa w ostatnich latach, wychodząca poza znane i oczywiste słowa-klucze “tradycja, gospodarka rynkowa, prawo, stabilność, rozwój, rynek (aha, już było)“. Stara się oddać szerszą niż tylko rynkowa/gospodarcza perspektywa i stawia pytania o to co dalej, jakich kierunków modernizacji prawa należy się spodziewać. Czy będziemy świadkami narodzin chińskiego prawa konstytucyjnego (takiego z prawdziwego zdarzenia)? Jianfu Chen, Chinese Law – Context and Transformation

Tyle o Chinach. Witając w Wietnamie rok 2017 z tropikalnej wyspy niedaleko granicy z Kambodżą oraz z widokiem z hotelu na przestwór oceanu, zacząłem czytać Smutek wojny (Bao Ninh, The Sorrow of War). W zasadzie to czytałem ją po raz drugi, ale tego nie wiedziałem i byłem oczarowany jak nowością. Dwadzieścia lat wcześniej musiałem już tą książkę przeczytać, choć tego pamiętałem, ale znalazłem niedawno swój ewidentnie przeczytany egzemplarz papierowego wydania po polsku (w starym domu). Przeczytanie wszystkich wartościowych książek przed śmiercią staje się więc jeszcze trudniejszym zadaniem, skoro człowiek co przeczyta to od razu zapomina. Bao Ninh napisał książkę równo trzydzieści lat temu, podobno jako jakąś pracę dyplomową, a kilkanaście lat po wojnie, w której uczestniczył początkowo jako nastoletni żołnierz. Ukazała się w Wietnamie i później wszędzie indziej na początku lat 90’tych, wzbudzając zainteresowanie, a może nawet entuzjazm, w samym Wietnamie i wśród amerykańskich weteranów, ale też u czytelników w Europie. Przed tą książką i przed odwiedzeniem Wietnamu tematyka ta była dla mnie zawsze niezmiernie nużąca, estetycznie i intelektualnie – filmy są koszmarne, czy to te prostackie, propagandowe, czy te intelektualne, kontrkulturowe i rozliczeniowe, książki o wojnie, jak to o każdej wojnie – piekielnie nudne. Z dominującym tanim, pretensjonalnym i fałszwym obrazem wojny wietnamskiej w kulturze popularnej rozprawia się amerykański pisarz (i profesor) o myląco wietnamskim nazwisku – Viet Thanh Nguyen w Sympatyku (inna rewelacyjna książka, jak Graham Greene, tylko lepsza, o tożsamości chyba najbardziej). Wracając do Smutku wojny – zaczyna się pięknie i melancholijnie, jak przystało na książkę o śmierci, wojnie i utracie nadziei:

Smutek wojny w sercu żołnierza w dziwny sposób przypomina smutek miłości. To był ten sam rodzaj nostalgii, jaki spływa na cały świat o zmierzchu. To była niedola, żal i ból, które kierują myśli ku przeszłości. Smutku pola bitwy nie da się zazwyczaj odnieść do jakiegoś konkretnego wydarzenia czy nawet pojedynczej osoby. Jeśli skupisz uwagę na jednym wydarzeniu, wkrótce zamieni się on w rozdzierający ból. Toteż szczególnie ważne było, aby nie myśleć, o ile to możliwe, o zmarłych”.

Wojna jako nostalgia… Bao Ninh nie napisał od tego czasu nic więcej – widziałem wywiad z nim w Guardianie sprzed kilkunastu lat, w którym mówi, że owszem próbował pisać, nawet napisał coś, ale z wydawaniem tego się nie spieszy, bo stracił płynność pisania.

Smutek wojny jest pozycją obowiązkową w anglojęzycznych księgarniach i sklepach z pamiątkami w Wietnamie, w tym w sklepiku zaaranżowanym w słynnym więzieniu Hoa La w Hanoi (nazywanym żartobliwie przez amerykańskich więźniów Hilton Hanoi, stąd hotel tej sieci nazwano później Hilton Hanoi Opera). Więzienie jest w centrum, w zasadzie wśród bloków mieszkalnych, przy zwykłej ulicy. Można tam dojść piechotą ze świątyni Konfucjusza (myląca nazwa, bo to bardziej nasze Collegium Maius niż Kościół Mariacki, gdyby Hanoi porównywać do Krakowa – co ma sens, bo dzielnica francuska całkiem przypomina Kazimierz). W każdym razie Smutek wojny był na poczesnym miejscu w sklepiku z pamiątkami.

Więzienie zbudowali Francuzi, zachowała się po nich gilotyna i nad wyraz surowe wyposażenie (cele, betonowe łóżka i kajdany). Więziono tam najpierw wietnamskich komunistów i wykonywano na nich egzekucje, a potem gdy komuniści doszli do władzy, zapewne w więzieniu znaleźli się ich przeciwnicy (choć po francuskich więźniach nie ma śladu), ale prawdziwą sławę zyskało dopiero w czasiw wojny, przez amerykańskich więźniów wojennych (schwytanych żołnierzy; jednym z najbardziej znanych więźniów był senator McCain, konkurent Obamy w wyborach 2008). Zaskakująca jest nieco lokalizacja: zawsze sobie wyobrażałem, że pojmanych żołnierzy trzyma się w jakichś obozach na uboczu, a nie w środku miasta, ale najwyraźniej w Hanoi tak było wszystkim wygodniej. Więzienie ma wśród amerykańskich weteranów i fanów wojny znaczenie kultowe – wspomnienia książkowe, słynny film (udręka w oglądaniu, moim zdaniem), internetowe fora dyskusyjne.

Przez więzienie, jak to przez atrakcję turystyczna, przetacza się mnóstwo zwiedzających. Może nie tłum, ale w niektórych miejscach – ekspozycjach, ciasnych korytarzach idzie się noga za nogą. Ten tłum trochę przeszkadza, bo odbiera miejscu grozę, ale i tak w niektóre miejsca turyści boją się wchodzić. Niektóre cele są otwarte, a przy drzwiach zawsze kilka nazwisk znanych wietnamskich towarzyszy, którzy w tej celi siedzieli zanim umarli albo uciekli. Cele są puste, z rzadka ktoś wkłada głowę albo robi zdjęcie, ale w sumie nie ma po co bo w środku ciemno i ponuro. Więc jestem w środku, siedzę na betonowym łóżku (spodziewam się, że dawniej był tu jakiś siennik, ale może nie), opieram plecy o ścianę, patrzę w górę, na małe okno pod sufitem, przez które wpada trochę światła, na tyle żeby się na niczym nie potknąć. Zastanawiam się jak to jest gdy z całego życia, z niezmiernego bogactwa codziennych bodźców, wrażeń, drobnych przyjemności i przykrości zostaje tylko tyle – cela, betonowe łóżko, niewiadoma co dalej, gdy jesteśmy zredukowani do ciemności, samotności i strachu, czy łapiemy się nadziei, czy narzekamy, czy umieramy ze strachu, czy zapadamy się w rozpacz, czy kontemplujemy płynący czas, czy wszystko to się dzieje z nami po kolei. Jest w tym miejscu groza śmierci i groza niewoli, ale jest też żal i spokój (może tak jest w każdym miejscu, w którym nie ma wifi ani światła) i smutek w tym miejscu to też nostalgia, to od razu tęsknota za tym smutkiem, żeby nie zniknął, żeby nie zostawił nas całkiem samych. Więc Smutek wojny w sklepiku był bardziej na miejscu niż mogłoby się wydawać.

***

Więzienie

Posted in any | Comments Off on Książki dobre i książki złe: o chińskiej ekspansji, o prawie i o “Smutku wojny”

Dreams

Last night I dreamt of my own death. Dying was sudden, or at least unexpected, but it was not violent or rushed, so I was conscious of the process. Some  cardiovascular event perhaps, but it  was hard to figure out, as I had no medical background in the dream. I knew it was not old age or some terminal issue, I didn’t remember getting old or being sick for weeks or months, and such things don’t come unnoticed. The death was taking place nowadays, and felt both  unexpected and irreversible. It was being unfolded as a bit dreamy, painful, sorrowful drifting away.

I was dead and found myself in some place. I didn’t know it, but understood that a place was. So the dream followed basic principles of what we understand is real. The place was a large cave made of lava-rock, like if it was made by a bursting bubble of gas in melting rock and then frozen, rather than a dark place of smooth shapes comfortable to touch, surface polished by water dripping on limestone and through soil,  the thing we would usually see as a cave.  It also felt like it belonged to a structure way smaller than the Earth. Maybe a warehouse carved out in  a meteorite somewhere in the space.

The cave or the warehouse, whichever it was, felt empty. Also the surrounding space was empty, maybe there was no life in the universe it belonged to. But still there was a of presence, that is of others’ existence, in place. Not just the warehouse, me and the void.

There I am, and before thinking for a moment, before having a proper chance to contemplate where am I, what am I, why am I all alone, and what may being dead mean in fact, I am instantaneously aware of presence of gods. The place still being empty.

Deities don’t manifest themselves in any way in particular. They just make me me aware of their presence, but they keep their distance, so the place is empty and I am alone. They are the Hindu trinity: the Creator, the Destroyer and the Preserver. They may be software engineers in their lab coats, or maybe psychiatrists, all speaking proper a bit too careful English with a trace of an accent. It strikes me they may not be gods, I am an atheist after all, but they fit so well: they create, they destroy and they preserve. They are the only folk around and they wished to explain to me the current condition.

After all, I had just died unexpectedly and basic decency requires some sort of explanation. But there is nothing profound coming from them as an explanation. Rather they speak the known corporate crap, we are so used to as consumers and voters and employees. They  express sincere concern for my inconvenience, but since they don’t hold any further plans for me in their script I had been terminated. And while being terminated I need to be told I have been terminated, and the message always must include apologies for the inconvenience. So it’s more convenient to pass I assume.

I am kind of like let me hear you out, OK morons, I wish not to be disrespectful here but that’s your message is not good enough , we need to talk through every step of the process, and figure out my way, I understand that you have a script, but frankly even though I don’t have a script or any particular plans for what to do with the say another 40 years to come, I have a reasonable expectation of continuity of my not bothering anyone taking care of my own shit, correct?

They say, yes, sure, technically speaking you do, and usually, we issue a notice like that you get a cancer or you have two accidents before we kill you in the third one, but we have quite some margin to decide.

I say fine, good, nobody is making a drama here, but I am kind of halfway through my life, and I am not in a position to accept you screwing it up for me, so here is what we will do – let me take a look at your script and I will just fill it in with plans for me, and everyone is happy.

They say it’s not going to work because they discontinued the whole script because they didn’t like it, but after some internal discussion, which they are having as they speak, if they can have it approved (you have a board to approve your stuff assholes? – I wonder but don’t dare to ask), they could offer me a continuous position in another script. I sense that it’s going in the right direction and control over my situation here is just  slipping away. I don’t mind changing the surroundings, or living in a different script, but don’t want anything too extreme, so I ask what do they have on their minds.

They say, hey, don’t worry it will be your life, basically  you will be yourself and will remember everything, you will have continuously the same self identity, just the reality will be altered, but as we mentioned we don’t have your old reality available anymore. How different, I ask. No big deal, socially maybe a bit. I don’t really respond to that because I want to think for a moment what to say.  These guys have been pretty open so far, so maybe I can get a better deal. Need to talk them into it.

But before the specifics of the said better deal form in my mind, and I can start talking to them, I am already gone from that place.

I find myself in another reality, but with my own identity, as they said it would be. And I stand in the  lobby of a law firm I used to work in the US and then when I moved back, but the building design, landscape out of the windows are so completely unfamiliar. Also, the technology around, the furniture, appliances, art on the walls, elevators, none of these resemble  anything I knew. I could understand perfectly the function of the objects around, but this office world was  way more stylish than anything from before I died. The fashion was different, not completely, it was like something between hipster and stylish sixties.

So I pass the lobby, and nod to people there, and people know me, and that I see that  I belong there in the office. So far so good I think, let’s get to work. Apparently it is a busy Monday morning, and I enter  a large room with couches and low armchairs, and large dimmed windows, and there is a figure I know so well – the managing partner, I worked with some ten years before I died. He turns to me and says hi, good to see you Michał, we need to look into some projects.

Than he looks at me closely, and asks what happened to my clothes. I ask, what does he mean. He says OK I get it, you misplaced labels.

I ask what labels. He smiles, and says – you’re wearing blue, green and red, and these don’t match at all.

I look at my clothes and I say he’s wrong and I wear just blue and grey.

And he says, well they all know in the office that I am color-blind and need stickers on my clothes so I can match them. No big deal, he says, just that I need talk to my dry cleaners so they don’t screw up next time.

Then I woke up for good, for a moment unsure if I died or not. But figured I was back in my bedroom. And could see red, blue and green.

So I knew dying was a dream. So far, so good.

Posted in any | Comments Off on Dreams