W mediach społecznościowych, a potem i w prasie popularnej rozlał się na początku roku, ledwie parę tygodni temu, zachwyt nad listą lektur prezydenta Obamy z 2017, którą podzielił się ze światem, jak to robi co roku. Królowały „och i ach”, „dziękujemy za rekomendacje, będziemy czytać” oraz „jak wspaniale było mieć (i byłoby mieć jeszcze/znowu) przywódcę, który umie czytać”.
Internet polski pytał retorycznie co czytał w 2017 Andrzej Duda i Mateusz Morawiecki, jakby któryś z nich w codziennym nawale obowiązków, starań o dobrą zmianę, nawet o lepszą jeszcze zmianę, o polskość Polski coraz większą mógł mieć w ogóle głowę do czytania i jeszcze do chwalenia się tym co przeczytał. Zresztą prezydent Duda, choć nie chwalił się czy czytał, to podzielił się z rodakami listą lektur na stulecie niepodległości, listą przywodząca na myśl listę lektur szkolnych z lat dziecięcych prezydenta, więc pośrednio sugerował, że od matury nie czytał wiele, albo po prostu, że jednak Sienkiewicza najbardziej się u prezydenta ceni.
Porównanie takie jednak w ogóle i od razu wydało mi się niesprawiedliwe – były prezydent USA to jednak profesor i może nieco nawet intelektualista, a obecny premier i prezydent Polski to jednak intelektualiści, mówiąc oględnie, bardziej prowincjonalnego formatu. Przy Obamie każdy z polskich prezydentów wygląda miernie i biednie w kiepskim garniturze i za długich spodniach, może z wyjątkiem Mościckiego, który też był profesorem, a choć intelektualnie nie górował nad współczesnymi rodzimymi mężami stanu, to choć spodnie miał na zdjęciach zawsze odpowiedniej długości i był wysoki, zupełnie jak Obama. Jeśli zatem chcemy z czyimiś porównywać zwyczaje czytelnicze czy inne przymioty naszego prezydenta i premiera, niech za miarę posłuży obecny prezydent amerykański. I od razu wszyscy w kraju poczują się lepiej – blogerzy modowi i projektanci Bytomia i Próchnika, fryzjerzy, właściciele solariów, autorzy przemówień, a zapewne też kierownicy krajowych bibliotek, księgarni i wydawnictw.
Po drugie – nie wiem czemu lista lektur Obamy wzbudza taką euforię, zamiast zdziwienia, że chwali się nie wiadomo czym bo przeczytał w 2017 niewiele – bo cóż to jest niecała książka na miesiąc dla młodego emeryta z dobrym wciąż wzrokiem? Do tego nie czytał żadnych filozofów, Proustów ani Tołstojów, tylko nowe, modne, łatwe i przyjemne książki popularne. Poprawne, przyzwoite, ale przecież nic szczególnego. Czy rzeczywiście jest się czym zachwycać?
Po trzecie, równie ciekawe jak to, którzy politycy są analfabetami, a którzy nie są – co zwykle i tak widać na pierwszy rzut oka, jest czytelnictwo kapitalistów, których sposób myślenia wpływa na nasze codzienne życie nie mniej niż sposób myślenia polityków. Bardziej inspirujący niż Obamy jest przykład Billa Gatesa, który czyta kilkadziesiąt książek rocznie, uważa to za coś naturalnego i koniecznego dla poczucia, że nie głupieje i dzieli się recenzjami pozycji, które szczególnie przypadły mu do gustu. (https://www.gatesnotes.com/Books)
Skoro więc chcemy porównywać Dudę z Obamą czy też Trumpem, to czy nie warto zapytać co czyta na codzień jakiś polski Bill Gates – choćby Janusz Filipiak z Comarchu? Internet milczy; wiemy tylko, że Filipiak uważa, że jako bogatemu człowiekowi po prostu nie wypada tym bogactwem się nie pochwalić i ma na pewno regały biblioteczne z litego drewna, drogiego, w drogim polskim dworku pod Krakowem, ale choć przede wszystkim jest bogaty to jest też obyty i wie kto to Gunter Grass, choć z gruntu pogardza intelektualistami i niemieckojęzycznymi pisarzami – polecam kultowy wywiad w Wyborczej – „Milioner ma wyglądać na milionera”. Wywiad czyta się jak parodię, ale to autentyk i marzy mi się, że Filipiak wystartuje na prezydenta i wygra, bo przecież nie tylko Dudzie i Trumpowi wolno marzyć.