Wybory to iluzja – przyzwyczajenie utrzymywane niby dla pokrzepienia serc, dla zachowania pozorów, ale całkiem niepotrzebne i prowadzące do fasadowej harmonii społecznej.
Umówiliśmy się, niespecjalnie nad tym zastanawiając i nie za bardzo pamiętamy, kto z kim się tak umówił, że liberalna demokracja to najlepsze co można mieć, że wybieramy swoich przedstawicieli spośród siebie samych i owi przedstawiciele będą wiedzieć w jakiej rzeczywistości społecznej i prawnej najlepiej nam żyć. I będą to wiedzieć lepiej od nas.
I jakoś nie bardzo to święto demokracji wychodzi w praktyce. I każde ze szlachetnych założeń okazyje się mityczne. Po pierwsze – wybrani przedstawiciele są w najlepszym wypadku tak samo clueless jak my, co do tego w jakiej rzeczywistości będzie najlepiej i jak taką najlepszość osiągnąć. Może nawet bardziej niepewni są od nas, bo paraliżuje ich obawa przed niewiedzeniem skoro wiedzieć powinni. Więc plotą swoje trzy po trzy zamiast się zastanowić.
Po drugie – wybieramy pierwszych lepszych, przy pozorach zastanowienia i pozorach wyboru, albo sfrustrowani nadmiarem i niedosytem jednocześnie (bo czym różni się wybór między 20 rodzajami niepasujących jeansów w Galerii Mokotów od wybierania między kilkunastoma niepodobnymi do niczego kandydatami na prezydenta? – zob. Barry Schwartz, Paradox of Choice – książka i wykład TED) nie wybieramy nikogo, bo wybieranie nas męczy, zniechęca i paraliżuje. Samym nam się nie chce kandydować, rozmyślać o ekonomii, prawie i inżynierii społecznej, bo jesteśmy zbyt głupi i zbyt leniwi, więc co się dziwić, że nasi przedstawiciele też są zbyt głupi i zbyt leniwi, a jeszcze niczego od nich nie wymagamy, bo też nam się nie chce zastanawiać czego by tu wymagać, więc radykalna mniejszość idzie krzycząc “Polska!” albo “złodzieje!“, mniej radykalna mniejszość głosuje, a milcząca większośc milczy.
Po trzecie mechanizm kandydowania i wybierania na wstępie promuje ekstrawertyków, oględnie mówiąc nie najmądrzejszych, ale mówiących dużo i najlepiej o niczym, mniej lub bardziej uwodzicielskich głuptasów, którzy nie mieli nigdy cierpliwości nauczyć się czytać książek (a co dopiero ich pisać) , ani nad niczym się zastanowić. Znamy to zjawisko ze szkoły, nieprawdaż? Kto zostawał zawsze przewodniczącym szkoły: dziewczynkowaty nerd z piegami, w okularach i piątkami ze wszystkiego? Wątpię. Zatem proces wyborczy nie daje grupy faktycznie reprezentującej wyborców, ale też nie rekompensuje tego zafałszowania idei przedstawicielstwa wyłonieniem grupy posiadającej cechy szczególnie predestynujące do zarządzania krajem (egzekutywa) i kształtowania rzeczywistości społecznej (legistalywa).
Po czwarte wybory są dość drogie. Samo drukowanie kart do głosowania i liczenie głosów może nie – to kilkadziesiąt, może stokilkadziesiąt milionów złotych, ale przecież mówimy też o kosztach pośrednich – wydatkach na cykliczne kampanie wyborcze, wydatkach na utrzymywanie partii politycznych, ale też o czasie poświęcanym przez media na codzienne pojedynki intelektualne dziennikarze i politycy przeciwko całej reszcie (Staniało, zdrożało panie pośle? – Ależ, gdzie tam pani redaktor, bułki nie chcą stanieć. – Jak nie chcą, chcą, ale nie mogą stanieć!) – to są setki milionów godzin rocznie, które rodzice klasy średniej i niższej mogliby przeznaczyć na rozmowę z dziećmi (choćby i powierzchowną) o demokracji ateńskiej i religii w Kartaginie i patentach farmaceutycznych. No ale nie przeznaczą, bo nie mogą, bo przecież Fakty. Koszty społeczne demokracji są olbrzymie.
Po piąte wybory służą innemu niż deklarowanemu celowi – nie zapewnieniu legitymacji władzy ustawodawczej i wykonawczej (legitymizowaniem władzy sądowniczej nikt się już na szczęście nie kłopocze) – ale zaspokojeniu niskiej potrzeby medialnych igrzysk (Czy nasi wygrają?), pozbawionym znaczenia jak EURO2012 i budowaniu fasady demokracji, udawanego porządku i sensu. Wybory to iluzja prawa – podobnie jak iluzją, zasłoną dymną jest porządek prawny (regulacje) w innych dziedzinach – polecam fenomenalny artykuł profesora Jona Hansona (po latach uważam go za jedną z osób, które wywarły największy wpływ na moje myślenie o prawie) – The Illusion of Law: The Legitimating Schemas of Modern Policy and Corporate Law.
Osiągnąć wszystkie te deklarowane i faktyczne cele można prościej, taniej i efektywniej – losując prezydenta, losując członków parlamentu i samorządów lokalnych, dbając raczej o reprezentatywność kandydatów do władzy ustawodawczej i jakość/kompetencje kandydatów do władzy wykonawczej. Jest o tym już trochę researchu – A.Pluchino, C.Garofalo, A.Rapisarda, S.Spagano, M.Caserta, Accidental Politicians: How Randomly Selected Legislators can Improve Parliament Efficiency, Physica A 390 (2011) 3944-3954 i link do darmowej wersji] – choć do Faktów (i Faktów po Faktach) jakoś ciężko mu dotrzeć.
***
A teraz to samo, tylko bardziej sentymentalnie:
Mamy po kilkanaście lat, wiaderka z klejem i rulony plakatów. Oklejamy Kraków zdjęciem Wałęsy i Johna Wayne’a. Już niedługi ukaże się drukiem słynny esej Fukuyamy. W każdym razie czujemy, że dzieje się coś niezwykłego – upada komunizm, choć jeszcze nikt nam nie objaśnił, że oto kończy się historia.
W wyborach bierze udział 62,7% uprawnionych do głosowania. Kandydaci spoza koalicji rządowej zdobywają wszystkie z przyznanych im mandatów. O wyborach i końcu historii z łaskawą życzliwością pisze NY Times.
Na kolejne ważne wybory trzeba poczekać do 2003 – w referendum akcesyjnym (dwudniowym, żeby pomóc frekwencji) bierze udział 58,85% uprawnionych, z których 77,45% głozuje za przystąpieniem do UE. Oznacza to, że za przystąpieniem Polski do UE opowiedziało się zaledwie 45,58% uprawnionych do głosowania.
New York Times, 22 października 1989: “Global warming, nuclear proliferation, chaos in Eastern Europe. Even the notion of post is over. Post-modernism, post-history, post-culture (…) – we’re beyond that now. (…) What follows post? Samuel P. Huntington, Eaton Professor of the Science of Government at Harvard, has a name for the latest eschatological craze: “endism.” (…) What was Fukuyama saying? That the end of history is good news. What is happening in the world, claimed his eloquent essay, is nothing less than ”the triumph of the West.” How else to explain the free elections in Poland and Hungary? The reform movement in China? The East German exodus? In Fukuyama’s interpretation, borrowed (and heavily adapted) from the German philosopher G.W.F. Hegel, history is a protracted struggle to realize the idea of freedom latent in human consciousness. In the 20th century, the forces of totalitarianism have been decisively conquered by the United States and its allies, which represent the final embodiment of this idea – ”that is, the end point of mankind’s ideological evolution and the universalization of Western liberal democracy.” In other words, we win.” (http://www.nytimes.com/1989/10/22/magazine/what-is-fukuyama-saying-and-to-whom-is-he-saying-it.html)
New York Times, 4 czerwca 1989: “Understandably, the campaign has provoked varying official reactions throughout the Eastern bloc, deepening the ideological divide between countries fired more or less by the momentum for change coming from the Soviet Union. In Hungary, where moves toward change are apace of those in Poland, attention in the official press and television has been rapt. (…) In East Germany and Czechoslovakia, where resistance to change is strong, reports on Poland were limited and hostile.” (http://www.nytimes.com/1989/06/04/world/poland-flirts-with-pluralism-today.html?pagewanted=2)
***
Wybory prezydenckie w 2010, z wysoką jak na polskie realia frekwencją 55,31% w drugiej turze (wywołną wzmożeniem barskich i targowiczan) wygrywa Bronisław Komorowski zdobywając 53,01% głosów. To oznacza, że na obecnego prezydenta głosowało 29,31% uprawnionych.
Z wyborów tych warto zapamiętać polemikę o tym co ważne, jaka wywiązała się między kandydatami: Andrzej Olechowski powiada – “Wybierz swój dobrobyt“, na z wyższością Marek Jurek – “Najważniejsza jest wiarygodność“, którego z kolei strofuje Jarosław Kaczyński: “Polska jest najważniejsza“; dyskusję kończy jak zwykle koncyliacyjnie Bronisław Komorowski – “Zgoda buduje“. Dobrobyt, Polska, wiarygodność i zgoda – to właśnie zwykle jest do wyboru.
Wybory parlamentarne w 2011, z frekwencją 48,92% wygrywa z wynikiem 39,18% głosów PO (zaledwie 18,30% uprawnionych do głosowania), która tworzy gabinet wraz z PSL (odpowiednio 8,36% oddanych głosów i 3,90% uprawnionych do głosowania). Oznacza to, że koalicja rządowa (hmm… większościowa) reprezentuje głosy zaledwie 22,2% wyborców.
Co ma do powiedzenia o Polsce po 2010/2011 roku New York Times? Drukuje słabowity esej Sierakowskiego, z jednym dobrym akapitem: “Catholic censorship, unlike Communist censorship, is characterized by the fact that Catholics themselves do not know what exactly they are censoring. None of the protesters had seen Mr. García’s play. Not that it mattered to them. Communists once boasted that they knew the future, and in this sense, Catholics are similar: A work of art must be banned before it corrupts our souls.” (Poland’s Culture War Rages On).
One Response to Wybory, czyli iluzja wyboru